[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Przyjmował to bardzo spokojnie.
- Co ja mam panu powiedzieć, szeryfie? Co ja niby wiem według pana? - Mówiłam
spokojnie, nie mogąc się zdobyć na słuszny sarkazm. Myślę, że pani wie dokładnie, co ja
myślę.
- Pana zdaniem potrafię czytać w myślach?  Tylko udawałam głupią, z ostrożności. Bo
miał rację, wiedziałam, co myśli: byłam Kitty, słynnym wilkołakiem, który wprowadził się
na jego teren, i oto, co się stało. Powiedziałam mu. - Pan uważa, że ja to zrobiłam.
- No więc? - spytał.
- Zapewniam pana, że żadnym sposobem, w żadnej postaci czy formie nie jestem
zdolna do czegoś takiego.
%7ładen pojedynczy wilk, likantropiczny czy też jakiś inny, nie jest do tego zdolny.
- To samo mu powiedziałem - wtrącił Baker, błyskając uśmiechem. Natychmiast go
pokochałam.
- Dziękuję - odparłam. - Nie wydaje mi się, żebym sama potrafiła powalić choćby jedną
krowę, a co dopiero całe stado.
- Ale coś to zrobiło - oświecił nas Marks.
- Nie znalezliśmy żadnych śladów - wyjaśnił Baker. -Moje psy niczego nie słyszały, a
podnoszą jazgot na najmniejszy hałas. Zupełnie jakby ktoś rzucił się na te krowy z nieba.
- Wilkołak to nie jest normalny wilk - upierał się Marks, nie chcąc mi odpuścić. - Bóg
jeden wie, do czego jesteście zdolni.
Wzięłam głęboki oddech, tłumiąc mdłości wywołane smrodem śmierci - nawet wilczyca
nie mogła znieść tej rzezi. Przefiltrowałam znajome zapachy, szukając tego jednego,
którego bałam się znalezć: piżmowej wilczo-ludzkiej mieszanki, która oznaczałaby, że były
tu wilkołaki.
Nie wyczułam go.
- To nie były wilkołaki - mruknęłam. Najdziwniejsze jednak, że nie czułam niczego poza
tym, czego się spodziewałam. %7ładnego drapieżnika, żadnego intruza. Niczego, co nie
byłoby tu przedtem. Ani śladu tego, co odwiedziło to miejsce. Zupełnie jak wokół mojej
chaty, kiedy goniłam za intruzem. Jak powiedział Baker, wyglądało to tak, jakby na krowy
coś spadło z nieba.
- Kitty. - Niski i pełen napięcia głos Bena drapał jak papier ścierny.
Gapił się na scenę przed nami z ewidentnym głodem. I obrzydzeniem, bo jego dwie
strony, wilk i człowiek, przepychały się, czyje emocje powinien czuć. Niewykluczone, że
jego wilk patrzył na to jak na ucztę i usiłował wyjść na powierzchnię. Zapach krwi - tak
zawiesisty w powietrzu - był jak zaproszenie, a Ben nie był przyzwyczajony do radzenia
sobie z czymś takim. Zacisnął pięści. Pot perlił się na linii jego włosów. Przegrywał walkę.
Chwyciłam go za ramię i odwróciłam.
Zaciskał powieki, oddychał szybko.
- Nie wymiękaj, okej? - szepnęłam. - Nie myśl o krwi, skup się na czymś innym. Trzymaj
wilka zamkniętego w sobie, niech leży skulony i nieszkodliwy.
Zaczął się odwracać, chciał się obejrzeć przez ramię na jatkę. Położyłam mu dłoń na
policzku i zmusiłam, żeby znów spojrzał na mnie. Przytrzymałam twarz Bena i
przyciągnęłam jego głowę bliżej swojej. Dotknęliśmy się czołami i mówiłam do niego, aż
poczułam, że kiwa głową, i miałam pewność, że mnie usłyszał.
Jego oddech zwolnił, napięcie częściowo zelżało. Dopiero wtedy go puściłam.
- Przejdz się, jeśli musisz - zaproponowałam. - Wróć do samochodu i nie myśl o tym,
okej?
- Okej - odparł. Nie podnosząc głowy, ruszył w stronę samochodu, przygarbiony i
nieszczęśliwy.
- Słaby żołądek? - spytał Baker.
- Coś w tym rodzaju. Powinnam jeszcze coś zobaczyć? Czy możemy wracać do
samochodów?
Przelezliśmy z powrotem przez ogrodzenie i Baker umieścił na miejscu pętlę z drutu.
Ben stał oparty o maskę mojego auta, z założonymi rękami i pochyloną głową.
%7łałowałam, że Marks mnie nie ostrzegł, bo ja mogłabym wtedy ustrzec przed tym Bena.
Nie był gotów, żeby stawiać czoło takim sytuacjom.
- Mamy spory problem z wyjaśnieniem, co się tu stało, pani Norville. Wilkołaki jednak
to bardzo interesująca hipoteza - powiedział Marks.
- Tak, ale błędna - odparłam. - Ja tego nie zrobiłam. I nie wiem, co to zrobiło. - Nie
powiedziałam mu o tym czymś, co widziałam przed chatą. Co wydawało mi się, że
widziałam. Jaki byłby sens, skoro nie potrafiłam tego opisać?
Marks najwyrazniej mi nie wierzył. Równie dobrze mógł trzymać w garści kajdanki.
Wyraz twarzy Bakera był irytująco neutralny. Jakby facet najchętniej zostawił to w rękach
szeryfa i wrócił na swoje ranczo. Zachodnia rezerwa posunięta do maksimum.
- Niech pan posłucha - zaczęłam, coraz bardziej zdenerwowana. - Aatwo udowodnić, że
to nie ja. Niech pan tu ściągnie kogoś, kto pobierze próbki, znajdzie ślady zębów i trochę
śliny, przeprowadzi testy. Dam wam próbkę do porównania...
- Nie musisz tego robić - powiedział Ben, unosząc głowę. - Najpierw niech się postara o
nakaz.
Marks spojrzał na niego.
- Mówił pan, że kim pan jest?
- Benjamin O'Farrell. Adwokat.
Szeryfowi nie spodobała się ta odpowiedz. Zmarszczył brwi.
- No proszę.
Interwencja Bena uspokoiła mnie. Miał rację: nie musiałam się bronić. Nie mieli
żadnych dowodów.
- Nie myślał pan, żeby przepytać zielone ludziki? Słyszałam, że UFO ma już na koncie
takie sprawki. - Te krowy mogło zabić cokolwiek.
- To nie jest żart. Chodzi o zródło utrzymania tego człowieka. - Marks skinął głową w
stronę Bakera.
- Nie żartuję. Możemy już jechać?
Z ponurą miną podszedł do swojego auta.
- Nawet nie myślcie o wyjezdzie z miasta. %7ładne z was. Niech ci będzie. Otworzyłam
drzwiczki samochodu i zaczęłam wsiadać.
- Jeśli pani znajdzie wyjaśnienie, co tu się stało, da mi pani znać? - zawołał za mną
Baker. [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • pantheraa90.xlx.pl