[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Pierwszy strzelił wywiadowcą, za nim Linden.
Zaczęła się obustronna wymiana strzałów. Oddawano je zza węgłów licznych
przybudówek, na bardziej otwartej przestrzeni jako osłonę wykorzystywano kominy. Bandyci
ostrzeliwując się nieustannie cofali się, w pewnym momencie znikli z pola widzenia.
Prawdopodobnie zeskoczyli na jedno z podwórek. Wojnar i wywiadowca pozostali na dachu.
Linden pobiegł sprowadzić posiłki. Zdjęto posterunki sprzed domu, przerzucono je na
sąsiedni teren, gdzie spodziewano się zablokować odwrót zbiegom.
Kilka godzin przeprowadzano rewizję w Okolicznych podwórkach, ruderach, w
piwnicach i na strychach. Nie dało to rezultatu. Meduzie i Kokiemu udało się zbiec.
*
Van Domen bezsilnie opadł na fotel, po raz trzeci zaniósł się śmiechem.
- To coś zupełnie niebywałego! - spojrzał na Wojnara i przetarł oczy chustką.
- Zmiech to zdrowie, niech pan sobie używa - z nieco kwaśną miną powiedział
kapitan.
- Jak mogę się nie śmiać? - usprawiedliwiał się van Domen. - Kiedy pomyślę, że
ścigał pan Meduzę przez pół Europy i zastanawiał się, jakiego użyć podstępu, żeby mu
nałożyć kajdanki, a on, ta bezczelna bestia, kąpie się w pana łazience, w pana nocnych
pantoflach wyleguje się na tapczanie, prawi panu komplementy, że w niczyim towarzystwie
nie czuje się tak bezpieczny jak przy panu... O Boże święty - ponownie zaniósł się od
śmiechu. - A pan... pan parzył mu czarną kawę... i troszczył się o to, żeby mu smakowała.
Bo... bo on lubi mocną!... A potem chodził z panem po mieście i pomagał panu siebie
szukać... A na zakończenie ten sprytny list, w którym dla odwrócenia od siebie uwagi tak
pięknie sam sobie nawymyślał. Wie pan - van Domen ponownie otarł twarz chustką - ta
sprawa przejdzie do historii w naszych kromkach policyjnych.
Wojnar uśmiechnął się, poklepał go po ramieniu.
- Ma pan rację, Domen, to było dość zabawne. Ale mimo wszystko rozszyfrowałem
go i miałem w rękach. Gdyby nie pański zaufany Koki, Meduza byłby już w kajdankach.
Zresztą to jeszcze nie ostatni akt przedstawienia. Gwarantuję panu, że właśnie po tym, co
zaszło, wkrótce odsłonię kurtynę - dalszy ciąg ujrzy pan w nieco innej scenerii i inne będzie
zakończenie. I niech pan pamięta, jest takie przysłowie, że ten się dobrze śmieje, kto się
śmieje ostatni.
Van Domen nalał do kieliszków wina.
- Za pana sukces! Ani na chwilę nie straciłem wiary w pana i nie z pana się śmiałem.
Tu i Salomon nic mądrzejszego by nie wymyślił. Przecież ja sam panu doradzałem, żeby
skorzystać z propozycji rzekomego Bekera, zresztą mój stary również był tego zdania. Po
prostu śmiałem się z komizmu niesłychanych sytuacji. Aha, muszę pana pocieszyć, że kiedy
nasz stary, to znaczy van Koleń, dowiedział się, jaką rolę w tej sprawie odegrał Koki, o mały
włos szlag go nie trafił. To szybko z niego nie wyparuje. Zawsze był taki pewien, że w
naszym zespole nie ma parszywej owcy.
*
Wojnar zakleił kopertę z kolejnym raportem do Komendy Głównej MO w Warszawie.
Następny krótki list miał być do Kani. Postanowił żartem zapytać go, czy nie za często
wstępuje do zakładu kosmetycznego na Zwiętokrzyskiej, o czym wspominał w ostatnim
liście. Odezwał się telefon. Sierżant z Komendy Policji informował, że telefonuje z polecenia
van Domena, który nie mógł się połączyć z Wojnarem i jego prosił o przekazanie kapitanowi
następującej wiadomości: porucznik wyjechał na teren doków. Prosi, żeby kapitan Wojnar
niezwłocznie tam się udał. Będzie czekał na niego w magazynie nr 2. Sprawa pilna.
Zaledwie odłożył słuchawkę, znów odezwał się dzwonek. Tym razem telefonował
Linden. Pytał, czy był u Wojnara van Domen ewentualnie czy nie wie, gdzie go można
uchwycić. Wojnar przekazał mu treść otrzymanego przed chwilą telefonu. Linden zastanawiał
się chwilę, po czym zaproponował, że wstąpi po Wojnara i razem pojadą do doków. W ten
sposób szybciej skontaktują się z van Domenem.
List do Kani trzeba było odłożyć na pózniej. Wojnar sięgnął po paczkę, którą mu
zostawiła Patrycja - dotychczas nie miał czasu nią się zająć. Dołączono do niej karteczkę.
Apostole - pisała Patrycja. - Muszę niespodziewanie wyjechać na południe.
Otrzymałam wiadomość, że mój braciszek coś narozrabiał, i czuję, że moja obecność łam jest
konieczna. Nie wiem, czy po powrocie jeszcze Pana zastaną. Cieszyłabym się, gdyby od
czasu do czasu przypomniały się Panu dzwięki amsterdamskich kurantów, które towarzyszyły
naszym spotkaniom. Załączam jedną z moich akwarel. Serdecznie pozdrawiam
Patrycja.
Zabrzęczał dzwonek, następnie z głośnika, połączonego z parterem klatki schodowej,
rozległ się głos Lindena. Zawiadamiał, że czeka z wozem zaparkowanym po drugiej stronie
ulicy.
Linden najwyrazniej starał się zaimponować Wojnarowi umiejętnością prowadzenia
auta. Ryzykownie wymijał napotykane samochody, ostro brał zakręty, rozwijał maksymalną
dozwoloną szybkość.
- Po kiego licha van Domen pojechał do doków? - zastanawiał się. - Może natrafił na
jakiś ślad w waszej sprawie? Nie jest to wykluczone, gdyż magazyn nr 2 znajduje się na
terenie dawnych doków. O ile wiem, te najstarsze magazyny przeznaczone są do rozbiórki.
Pod nimi, ciągną się rozległe labirynty, pozostałość po jakichś średniowiecznych
umocnieniach. Częściowo wykorzystano je na chłodnie i piwnice.
Wartownik przy bramie robił trudności z przepuszczeniem auta na zamknięty dla
ruchu teren. Legitymacja policji przełamała opór. Na pytanie Lindena, czy ktoś z komendy
dzisiaj już przejeżdżał, odpowiedział, że w godzinach, kiedy pełnił służbę, nikt się u niego nie
zgłaszał. Niewykluczone jednak, że ktoś mógł wjechać korzystając z drugiej bramy, od strony
zatoki.
Szli odczytując numery magazynów. Teren był całkowicie wymarły. Na jezdni,
między popękanymi ze starości płytami, wyrosły kępy trawy i chwastów. Po kilku minutach
znalezli się przy najdłuższym z magazynów, oznaczonym numerem 2. Tak jak i sąsiednie
budynki, miał tylko jedno wyjście - obszerną drewnianą bramę.
Rozejrzeli się dookoła, van Domena nie było w pobliżu.
- Do diabła, mógł się pofatygować i czekać tu na pana - denerwował się Linden.
- No, wie pan, w taki upał miał się tu smażyć? - zaprotestował Wojnar. - Równie
dobrze może czekać na mnie w magazynie. Tam na pewno jest chłodniej.
Pchnęli ciężkie wrota, które z trudem poddały się, skrzypiąc na zardzewiałych
zawiasach. Znalezli się w olbrzymim magazynie. Górą przez brudne, zakurzone szyby
przenikało skąpe światło. Dookoła leżały w nieładzie stosy pustych drewnianych skrzyń,
butwiejących plandek, worków, wszelkich wycofanych z obiegu rupieci. Zamknęli za sobą
drzwi, zrobili krok do przodu i na łeb na szyję zlecieli w dół.
Obijając się bokami o drewniany pochyły ześlizg, zapadali się w mroczną otchłań.
Trwało to kilka sekund, Wreszcie z rozpędu, zderzyli się z miękką przeszkodą. Wyczuli, że
leżą wśród worków wypełnionych jutą. W tym momencie oślepiło ich światło skierowanego
na nich reflektora.
- Ręce do góry i nie chwytać za broń! - usłyszeli za sobą ostrzeżenie.
Zastosowali się do polecenia ukrytych w mroku ludzi.
- Co za głupia heca, co to wszystko ma znaczyć?! - zawołał Linden.
- Jest tu ktoś, kto chce się z wami zobaczyć - usłyszeli odpowiedz. [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • pantheraa90.xlx.pl