[ Pobierz całość w formacie PDF ]
– Przyjechaliśmy – ciągnął Stangerson – za radą naszych ojców, by prosić o rękę pańskiej
córki dla tego, który spodoba się panu i jej. A że ja mam tylko cztery żony, gdy brat Drebber
ma ich siedem, sądzę, że powinienem mieć pierwszeństwo.
– Nie, nie, bracie Stangerson – zaoponował drugi z gości. – Nie chodzi o to, ile kto z nas
ma żon, lecz na ile może sobie pozwolić. Mój ojciec oddał mi teraz wszystkie swoje młyny i
jestem bogatszy od ciebie.
– Ale ja mam lepsze widoki – gorąco odparł Stangerson. – Kiedy Bóg powoła do siebie
mego ojca, odziedziczę jego garbarnie i inne fabryki. Poza tym jestem starszy od ciebie i zaj-
muję wyższe stanowisko w hierarchii kościelnej.
– Niech dziewczyna zadecyduje – odrzekł młody Drebber z samolubnym uśmiechem pa-
trząc w lustro. – Jej pozostawmy wybór.
Podczas tego dialogu John Ferrier stał w drzwiach pieniąc się ze złości. Z trudem się ha-
mował, by nie smagnąć gości pejczem po plecach.
– Słuchajcie – powiedział wreszcie, podchodząc do nich, – Przyjdziecie, kiedy moja córka
was zawoła, a przedtem nie życzę sobie oglądać waszych twarzy.
Młodzi mormoni patrzyli na niego ze zdziwieniem. W ich oczach ten wzajemny spór o
dziewczynę był tylko najwyższym zaszczytem dla niej i dla jej ojca.
– Macie dwa wyjścia z tego pokoju – krzyknął Ferrier. – Przez drzwi i przez okno. Wybie-
rajcie!
Jego smagła twarz przybrała taki gniewny wyraz, że obaj goście skoczyli na równe nogi i
wycofali się co prędzej. Stary farmer szedł za nimi do drzwi.
– Gdy już będziecie w siodłach, powiecie mi, jak rozstrzygnęliście spór – rzekł sardonicz-
nie.
– Zapłacisz nam za to! – krzyknął Stangerson blady z wściekłości. – Nie usłuchałeś proro-
ka i Rady Czterech. Będziesz tego żałował do końca życia.
– Gniew Pana spadnie na ciebie – wołał młody Drebber. – Odwróci On swe oblicze i uka-
rze cię!
53
– A więc ja zacznę od karania! – wykrzyknął rozwścieczony Ferrier i byłby skoczył na gó-
rę po strzelbę, gdyby Lucy nie schwyciła go za rękę. Nim zdołał się uwolnić, odległy tętent
kopyt powiedział mu, że obaj młodzieńcy są już daleko.
– Obłudni młodzi nicponie! – wołał Ferrier ocierając pot z czoła. – Wolę ujrzeć cię w gro-
bie, moje dziecko, aniżeli żoną któregoś z nich.
– I ja też to wolę, ojcze – odparła z żarem w głosie. – Na szczęście Jefferson niedługo już
tu będzie.
– Tak, wkrótce powinien tu być. Im prędzej, tym lepiej, bo nie wiadomo, co oni teraz wy-
myślą.
Istotnie czas już był najwyższy, by ktoś energiczny i mądry radą i czynem przybył z po-
mocą staremu, dzielnemu farmerowi i jego przybranej córce. Dotychczas w historii całego
osiedla nie zanotowano jeszcze wypadku jawnego oporu wobec woli starszych. Gdy więc
znacznie mniejsze wykroczenia karano tak bezwzględnie, jaki los musiał czekać tych, co od-
ważyli się na otwartą rebelię? Ferrier wiedział, że nie uratuje go ani jego bogactwo, ani powa-
żanie, jakim się cieszył. Inni, nie mniej znani i bogaci, zniknęli tajemniczo, a ich dobra prze-
kazano kościołowi. Ferrier był odważnym człowiekiem, lecz drżał na myśl o zagadkowej,
niepojętej groźbie, która nad nim zawisła. Śmiało stawiłby czoło każdemu uchwytnemu nie-
bezpieczeństwu, lecz to nieznane wyprowadzało go z równowagi. Ukrywał, jak mógł, swe
obawy przed córką, lekceważył sobie nawet całą sprawę, ale ona bystrym, kochającym okiem
widziała, jak nad tym cierpi.
Farmer przypuszczał, że Young nie pozostawi go w spokoju i że da o sobie znać. I nie my-
lił się, choć to przypomnienie nadeszło w zupełnie niespodziewanej formie. Zbudziwszy się
nazajutrz, ku swemu zdziwieniu, znalazł kartkę papieru przypiętą do kołdry. Na tej kartce
widniały słowa skreślone wyraźnymi, rozstrzelonymi literami: D o p o p r a w y p o z o s t a
j e c i d w a d z i e ś c i a d z i e w i ę ć d n i, a p o t e m...
Nieubłagana stanowczość i szybkość działania były straszniejsze od samej groźby. Johna
[ Pobierz całość w formacie PDF ]