[ Pobierz całość w formacie PDF ]
informacji. Już nie. Dokumenty informowały, że Ferdinand Bessmer i Dieter Diinsdorff mieli
przetaczaną krew. Co im wystarczyło, by dać się zamordować i żyć dalej w dobrym
samopoczuciu.
A jednak. Fredric odwrócił się na brzuch i przycisnął dłonie do oczu. Coś żarzyło się w jego
wnętrzu.
Po raz chyba setny przeanalizował to, co czuł pod piramidą Cheopsa. Zrobiło mu się słabo.
Wspinał się gorącymi, ciasnymi korytarzami razem z grupą Niemców. Gdy byli już w
połowie Wielkiej Galerii, coś się stało; krzyki, panika. Nie doszedł nawet do Komory
Królewskiej, nie położył się w sarkofagu, nie został zamordowany. Może jednak już w drodze
do piramidy podzielił się na dwie osoby, może jego duplikat poszedł przodem i także był
Fredrikiem Drum? Milion ibisów, setki tysięcy kotów, krokodyli i pawianów.
Sprzedawca biletów, który powiedział I remember" i kazał mu iść dalej.
Gwałtowny ból głowy, ukłucie w połowie drogi do Komory Królewskiej.
A może rzeczywiście dotarł na miejsce, położył się w sarkofagu, dał się cicho i spokojnie
zamordować, po czym obudził się do swojego drugiego życia, cofnięty w czasie o kilka
minut, wciąż w drodze do komory? Niepojęta liczba organizmów skoncentrowanych w
niewielkiej bryłce.
Gwałtownie podniósł się z łóżka. Po czym siarczyście kichnął i wypił cztery szklanki wody,
jedną po drugiej.
W porządku, został zamordowany! Ale kto dokonywał zabójstw? Kto stał tam na górze,
czekając, aż przyjdą Bessmer, Kirch, Diinsdorff i on sam, kto kazał im położyć się w
sarkofagu i przeprowadził straszliwy rytuał?
I jak ktokolwiek mógł skłonić jego, Fredrica Drum, by położył się w sarkofagu? To
niemożliwe!
Cała historia budziła wątpliwości w wielu ważnych kwestiach. Był ślepy, zupełnie ślepy,
pozwolił się zwieść niewiarygodnej historii, a zapomniał, że na miejscu musiał być kat, ktoś,
kto wszystkiego doglądał, kto wybierał odpowiedni moment, kiedy w Komorze Królewskiej
nie było przez chwilę turystów! Dobry Boże, czemu nie zapytał o to doktora Bengi?
Ponieważ starszy pan nie miał z tym nic wspólnego. Bo pozostawił reżyserię całego
przedstawienia komuś innemu. Reżyserię, z której sam nie był zadowolony, która
doprowadziła do jakiejś różnicy zdań. Benga nie troszczył się o szczegóły. Interesowały go
tylko rezultaty. Rezultaty, które miały potwierdzić jego fantastyczne odkrycie.
Tysiącletni zmumifikowany pył w krwi Fredrica Drum.
Był pewien, że nikt nie zmusiłby go, by dobrowolnie położył się w sarkofagu! Trzej inni
mogli to zrobić, ale nie on.
A więc? A więc żył, a coś dziwnego płynęło w jego żyłach.
Przechadzał się w tę i z powrotem. Próbował przebić się przez eteryczną mgiełkę. Pił wodę i
kichał. Im więcej pił i im więcej siarczyście kichał, tym wyrazniej widział wszystko wokół
siebie.
Dlaczego zamordowanym wylano na twarze kwas? Dlaczego reżyser wybrał akurat taką
groteskową strategię działania? Czy wieść, która trafiłaby do wszystkich na świecie po
nastaniu świtu, nie zrobiłaby jeszcze silniejszego wrażenia, gdyby nie było absolutnie
żadnych wątpliwości co do tożsamości zwłok?
Twarzy jednak nie było.
Jego własne" ciało zostało skremowane. Trzej pozostali z pewnością w ten sam sposób
przeistoczyli się w nicość. Został tylko popiół.
Trzej pozostali byli członkami sekty. Doktor Benga miał nawet wątpliwości co do ich
wiarygodności w momencie podania odkrycia do publicznej wiadomości. O jaką sektę
chodziło?
Kostnica. Wyparł ze świadomości te minuty, oszczędził sobie rozpamiętywania
nieprzyjemnej chwili, kiedy musiał przyglądać się swojemu własnemu ciału. Czy faktycznie
było to jego ciało? Paznokcie, znamiona, blizny. Zwiatło, zimno i cała atmosfera były
hipnotyzujące. Strach, że niemożliwe może okazać się rzeczywistością, paraliżujący.
Wszystkie zmysły miał z pewnością upośledzone. A jednak?
Poczuł, że robi mu się zimno. To mogło być jego własne ciało.
Bez twarzy.
Nie ma już więcej bitumenu.
Paszport, ubrania. Przedmioty martwe. Czy one także automatycznie się duplikowały? Zwłoki
miały jego paszport, jego ubranie.
Otworzył okno i wychylił się ponad Kairem. Tłum, chaos, meczety, hałas, to wszystko było
prawdziwe. Wiele rzeczy było prawdziwych. Będzie ich jeszcze więcej, zdecydował.
Muhelin z wydziału policji do spraw cudzoziemców odnajdzie go tu bez trudu. Równie
dobrze mógłby się do niego zgłosić. Podszedł do telefonu. Niełatwo było skontaktować się z
mężczyzną, znalezienie go zajęło kilka chwil. Gdy przedstawił się, po drugiej stronie na długo
zapadła cisza.
* Mister Drum? * usłyszał wreszcie podejrzliwy głos. Opowiedział krótko, że żyje i ma się
dobrze, że trzej inni, którzy
zostali zamordowani przed nim, także cieszą się dobrym zdrowiem; że mieszka aktualnie w
hotelu nad Morzem Czerwonym i że ani wydział policji do spraw cudzoziemców, ani też
państwo egipskie nie muszą się obawiać, nie ma zamiaru mieszać się w dyskusje dotyczące
podstawowych założeń klasycznej egiptologii. Poza tym w ciągu kilku najbliższych dni
pragnie wrócić do Norwegii.
* Jest kilka rzeczy, których... nie rozumiemy, mister...
* I nawzajem, tak chyba jest najlepiej. * I odłożył słuchawkę.
Była siódma wieczorem, Fredric nadal leżał na łóżku, wpatrując się w sufit; nie zmienił
pozycji przez ostatnich osiem godzin. Nie spał. Nie jadł. Nikt mu nie przeszkadzał.
Szyfr, który miał złamać, wymagał jeszcze tylko kilku kluczowych symboli, by mógł zostać
w całości odczytany.
Wykorzystał w swojej pracy nad nim pięć różnych wzorów. Wypróbował nieskończoną ilość
kombinacji. Wreszcie odrzucił cztery schematy. Piąty, najpiękniejszy z nich, zachował.
Połączony był drutem kolczastym, ostem i wężowymi truchłami, zabarwiony na czarno
chciwością, a na czerwono krwią, bił od niego zapach śmierci i rozkładu.
Podniósł się wreszcie, chwycił telefon i zamówił gołębią pierś z ryżem przyprawionym
szafranem, sałatkę w sosie jogurtowym i butelkę najlepszego dostępnego w hotelu wina
Bordeaux.
Jadł, wpatrując się oczyma duszy w nieznane. Rozkoszował się winem * było to premier cru *
jego myśli wirowały zaś wokół jakiegoś punktu bez konkretnego kształtu. Który jednak
znajdował się w zasięgu jego wzroku. Wzdrygnął się, gdy zadzwonił telefon.
Dzwonił portier. Jakaś kobieta o niego pytała. Mariette St. At*mand. Czeka w recepcji.
Fredric poczuł, jak krew uderza mu do policzków, gdy schodził na dół, by się z nią spotkać.
Zakonnica. Był pewien, że coś wie, że być może posiada klucz do któregoś ze znaków,
których jeszcze nie zdołał rozszyfrować.
Zaledwie zdążył wyjść z windy, gdy do niego podbiegła. Był zupełnie nieprzygotowany, gdy
padła mu w ramiona; poczuł, jak długie wilgotne rzęsy łaskoczą go w szyję. Odchrząknął i
delikatnie odsunął ją od siebie.
* Fredryyyc * szepnęła. * Nie chcę już tam wracać. Pomóż mi. Przytul mnie. Nie puszczaj,
tak bardzo się boję.
* Tak * wydusił z siebie * tu możesz się czuć bezpieczna. * Nic innego nie przychodziło mu
w tej chwili do głowy. Była piękna. Zbyt piękna. Tak oszałamiająca, że nie wiedział, jak
zdoła z nią rozmawiać, nie jąkając się. Już nie w habicie, a w jasnej kwiecistej sukience i
białym szalu wokół swojej szyi Nefretete, z szeroko otwartymi oczami, w których mieściły
się wszystkie ciała niebieskie, jakie w tej chwili przychodziły mu na myśl, była jednym
poetyckim niebiańskim westchnieniem. Jego uszy mogły w każdej chwili zapłonąć żywym
ogniem. Nigdy nie podejrzewał, że zakonnice mogą tak wyglądać w cywilu.
* Mam... Mam tu pokój. Możemy...
* Tak? * powiedziała i popchnęła go w stronę windy.
Gdy drzwi zamykały się za nimi, usłyszał skrzek Tut* Ankh*Amona:
[ Pobierz całość w formacie PDF ]