[ Pobierz całość w formacie PDF ]
pozabijać dość innych Błękitnych Diabłów, by zdezorientować Wyrocznię. Ale jeśli ambasada nie
potwierdzi mojej legendy, obie strony zaczną polować na mój skalp, a ja nie będę się miał gdzie
ukryć. - Westchnął głęboko. - Wydaje się, że przejdziemy do Planu B.
- Zabicia tylko tego jednego Błękitnego Diabła? - zainteresował się Broussard.
- Taa - potwierdził Indianiec. Zachmurzył się. - Choć nienawidzę takich rozwiązań. Jeśli
umrze tylko on, nie ma sposobu wprowadzenia Wyroczni w błąd. - Przerwał, analizując sytuację. -
A jeśli on nie będzie mówił, to ja wyeliminuję jedyne ogniwo łączące mnie z Wyrocznią. -
Potrząsnął głową z niezadowoleniem. - Gdybyż tylko oni wszyscy nie byli tak do siebie podobni.
- Czy wolałby pan go śledzić? - zapytał Broussard.
- Tak. - Indianiec spojrzał na Broussarda. - Co masz na myśli?
- Może być na to sposób.
- Taa? - zapytał Indianiec. - Gdybyś potrafił jakiś wymyślić, uczyniłbyś moje życie dużo
łatwiejszym.
- Nie sądzę - odrzekł poważnie Broussard.
16
Gdy Indianiec wysiadł z nie oświetlonego pojazdu o pół mili od swego miejsca
przeznaczenia, Przystań Marrakesz, Przystań Samarkanda i Przystań Maracaibo stały wysoko na
nocnym niebie. - Bliżej nie mogę już podjechać bez zwracania uwagi - rzekł Broussard. - Zaczekam
tu na pana.
Indianiec kiwnął z roztargnieniem głową, próbując zorientować się w terenie. Nagle
poszerzające się, to zwężające, a zawsze wijące się ulice, oglądane gołym okiem wydawały się
zupełnie inne, niż na planie miasta. Od razu poczuł się lekko zagubiony.
W kieszeni munduru miał małą latarkę na baterie litowe, więc pierwszym jego odruchem
było wyciągnąć mapę i skontrolować, gdzie się znajduje. Ale człowiek z mapą w ręku wyglądałby
tu podejrzanie, światło zaś mogło tylko obwieścić jego obecność wszem wobec.
Postanowił zejść pod ziemię i dostać się na miejsce kanałami ściekowymi. Ale nie miał
planu i niezbyt mu się uśmiechało szukanie drogi po omacku i bez punktów orientacyjnych. Wobec
tego, trzymając się tak blisko dziwacznych budynków jak zdołał, ruszył powoli i cicho w
niewiarygodnie upalną noc. Wilgotność była minimalna, ale wskutek gorąca, wysiłku fizycznego i
napięcia, skórę i ubranie już miał mokre od potu, nim przebył sto jardów.
Szybko zbliżał się do bardzo ostrego zakrętu, gdy nagle usłyszał gdzieś przed sobą obce
głosy. Odwrócił się, szukając wzrokiem samochodu, ale ten już zniknął w ciemnościach.
Głosy stały się wyrazniejsze i głośniejsze. Ocenił, że dochodzą z odległości jakichś
trzydziestu jardów od rogu. Zdecydował dać nura do bramy najbliższego budynku i odczekać, póki
go nie miną, ale wówczas odkrył, że nie ma żadnej bramy. Cofnął się parę kroków, znalazł
niewielką niszę między budynkami i skoczył do niej. Potem przykucnął i czekał.
Zza rogu ukazało się pięć Błękitnych Diabłów. Jeden z nich mówił wyjątkowo wysokim
głosem, ale Indiańcowi wydawali się wszyscy jednakowi. Cztery nosiły trójkąty, które widział
pierwszego dnia pobytu w Quichancha, cała zaś piątka miała torsy owinięte czymś, co wyglądało
jak stuły z metalicznego włókna.
Gdy znalazły się naprzeciw jego kryjówki, dwa z nich zaczęły zachowywać się tak, jakby
się sprzeczały i nagle cała piątka zatrzymała się. Głosy stały się piskliwe, postawy agresywne, a
wszystkie, stojąc w miejscu, dziko gestykulowały.
Po kilku minutach Indianiec poczuł kurcze w mięśniach łydek i ud. Było mu straszliwie
niewygodnie, nogi bolały go, pot spływał po ciele, lecz nie ośmielił się poruszyć, dopóki kosmici
tam byli. yle by się stało, gdyby go zauważono, jak spaceruje po tej części miasta, ale byłoby
znacznie gorzej, gdyby zauważono, że się skrada.
Wreszcie nie mógł już wytrzymać bólu, więc ostrożnie wychylił się do przodu, przyjął
pozycję biegacza w blokach startowych i kolejno wyprostował nogi. A po chwili zmienił pozycję na
klęczącą.
Błękitne Diabły nadal się wykłócały, ale w chwilę pózniej jeden z nich zrobił gest, którego
znaczenia Indianiec nie rozumiał, i dwa dumnie odeszły w ciemność. Pozostałe trzy rozmawiały ze
[ Pobierz całość w formacie PDF ]