[ Pobierz całość w formacie PDF ]

kolejną szparę  poszerzającą się jeszcze szybciej niż ta, przed którą uciekałem.
Skoczyłem na pochylony skrawek terenu. Ziemię dookoła znaczyły czarne
zygzaki szczelin, otwierające się do wtóru straszliwych jęków i zgrzytów. Spore
kawałki gruntu znikały w otchłani. Los mojej wysepki był już przypieczętowany.
Skoczyłem jeszcze raz i jeszcze, próbując dotrzeć do czegoś, co wyglądało na
bardziej stabilny obszar. Nie całkiem mi się udało. Stopy zjechały w dół i upa-
dłem, zdołałem jednak pochwycić krawędz rozpadliny. Zawisłem na chwilę, po-
tem zacząłem się podciągać.
Krawędz rozkruszyła się, ale rozpaczliwie macając dłonią natrafiłem na nowy
chwyt. I znowu zawisłem, kaszląc i przeklinając na przemian. Szukałem oparcia
dla stóp w gliniastej ścianie. Poddawała się pod uderzeniami butów, a ja kopałem,
mruganiem usuwając piasek z oczu, i próbowałem znalezć lepszy chwyt dla ręki.
Frakir zsunęła się, zacisnęła w pętlę, a wolny koniec spłynął mi z palców, zapewne
w poszukiwaniu czegoś solidnego, co mogłoby posłużyć za kotwicę.
Nic z tego. Lewa ręka straciła uchwyt. Wisząc na prawej szukałem następnego
 bezskutecznie. Wokół padała ziemia, a prawa dłoń zaczęła się ześlizgiwać.
Ciemna sylwetka nade mną, poprzez pył i załzawione oczy. . .
Prawa ręka zsunęła się. Pchnąłem nogami, by spróbować raz jeszcze.
125
Coś chwyciło mój prawy nadgarstek i szarpnęło w przód, do góry. Trzymała
mnie wielka, potężna dłoń.
Po chwili dołączyła do niej druga i wspólnie wyciągnęły mnie szybko i gładko.
Znalazłem się na krawędzi. Dłonie uwolniły moją rękę. Przetarłem oczy.
 Luke!
Miał zielony strój. Miecze widocznie nie przeszkadzały mu tak jak mnie, gdyż
solidnych rozmiarów klinga wisiała u jego boku. Zamiast plecaka miał zrolowany
płaszcz, a klamrę nosił jak broszę na lewej piersi  piękna robota, jakiś złocisty
ptak.
 Tędy  powiedział, a ja ruszyłem za nim. Prowadził mnie z powrotem,
trochę w lewo, po stycznej do drogi, którą wszedłem w tę dolinę. Wstrząsy cichły
z wolna, gdy odchodziliśmy coraz dalej, wspinając się w końcu na wzgórek poza
zasięgiem zaburzeń. Tu przystanęliśmy, by spojrzeć za siebie.
 Nie waż się iść dalej!  zahuczał stamtąd potężny głos.
 Dzięki, Luke  wysapałem.  Nie wiem, skąd się tu wziąłeś i po co,
ale. . .
Uniósł dłoń.
 W tej chwili interesuje mnie tylko jedno  oświadczył, pocierając krótką
brodę, która wyrosła mu zdumiewająco szybko. Zauważyłem, że nosi pierścień
z niebieskim kamieniem.
 Pytaj.
 W jaki sposób to, co właśnie przemówiło, miało twój głos?
 O rany! Rzeczywiście wydawał mi się znajomy!
 Nie żartuj  powiedział.  Musisz wiedzieć. Za każdym razem, kiedy coś
ci zagrozi i każe zawrócić, słyszę twój głos. Jak echo.
 A właściwie od jak dawna za mną idziesz?
 Spory kawałek.
 Te martwe stwory przed szczeliną, gdzie rozbiłem obóz. . .
 Zlikwidowałem je dla ciebie. Dokąd zmierzasz i o co w tym wszystkim
chodzi?
 W tej chwili mam tylko pewne podejrzenia, ale to długa historia. Odpo-
wiedz powinna leżeć w następnym paśmie wzgórz.  Wskazałem ręką zorzę.
Spojrzał tam, po czym skinął głową.
 Ruszajmy  rzekł.
 Trwa trzęsienie ziemi  przypomniałem mu.
 Jest chyba ograniczone do tej doliny  stwierdził.  Możemy ją ominąć
i iść dalej.
 I całkiem możliwe, natrafić na jego ciąg dalszy.
Pokręcił głową.
 Wydaje mi się, że to, co próbuje zagrodzić ci drogę, wyczerpuje się po
każdym ataku. Mija sporo czasu, nim odzyska siły i uderzy znowu.
126
 Ale przerwy są coraz krótsze  zauważyłem.  A ataki coraz bardziej
widowiskowe.
 Czy to dlatego, że zbliżamy się do ich zródła?  zapytał.
 Możliwe.
 To spieszmy się.
Zeszliśmy po drugiej stronie wzgórza, wspięliśmy się na następne. Wstrząsy
tymczasem ustały i tylko z rzadka grunt drżał lekko. Po chwili zapanował całko-
wity spokój.
Szliśmy inną doliną, która przez pewien czas prowadziła nas daleko na prawo
od celu, a potem wykręciła we właściwym kierunku, w stronę ostatniego pasma
nagich wzgórz. Za nimi migotały światła na tle niskiej, nieruchomej podstawy
czegoś jakby białych chmur pod niebem barwy różu z fioletem. Nie pojawiła się
żadne nowe zagrożenie.
 Luke  odezwałem się po dłuższej chwili.  Co się zdarzyło tamtej nocy
w Nowym Meksyku?
 Musiałem znikać. . . i to szybko.
 A ciało Dana Martineza?
 Zabrałem je ze sobą.
 Czemu?
 Nie lubię zostawiać dowodów.
 Szczerze mówiąc, to niewiele tłumaczy.
 Wiem  odparł i ruszył biegiem.
Dogoniłem go.
 W dodatku wiesz, kim jestem  ciągnąłem.
 Tak.
 Skąd?
 Nie teraz  odparł.  Nie teraz.
Przyspieszył kroku. Ja również.
 A dlaczego mnie ścigałeś?
 Ocaliłem twój tyłek, prawda?
 Tak, i jestem ci wdzięczny. Ale to żadna odpowiedz.
 Zcigamy się do tego pochyłego głazu  oznajmił i pognał przed siebie.
Ja także. Dogoniłem go, ale choć starałem się ze wszystkich sił, nie mogłem
wyjść na prowadzenie. Dyszeliśmy już zbyt ciężko, by zadawać pytania albo na
nie odpowiadać.
Wytężyłem siły i pobiegłem szybciej. On również. Wytrzymał tempo. Pochyły
głaz wciąż był dość daleko. Biegliśmy obok siebie, a ja oszczędzałem siły na
końcowy sprint. To szaleństwo, ale ścigaliśmy się już tyle razy, że teraz była to
kwestia przyzwyczajenia. A także dawna ciekawość. Czy jest odrobinę szybszy?
A ja? A może wolniejszy?
127
Aokcie pracowały rytmicznie, stopy uderzały o ziemię. Opanowałem oddech
i utrzymywałem równe tempo. Przesunąłem się odrobinę do przodu, a on nie za-
reagował. Głaz znalazł się nagle o wiele bliżej. Biegł za mną może pół minuty,
a potem nagle wystrzelił do przodu. Zrównał się ze mną, objął prowadzenie. . .
Pora na finisz.
Szybciej ruszyłem nogami. Krew dudniła mi w uszach. Wciągałem powietrze
i atakowałem wszystkimi siłami, jakie mi jeszcze pozostały. Odległość między na-
mi zmalała, pochyła skała rosła coraz bardziej. . . Zrównałem się z nim, zanim do
niej dobiegliśmy, ale w żaden sposób nie mogłem go wyprzedzić. Przemknęliśmy
obok głazu ramię w ramię i razem padliśmy na ziemię.
 Finisz na fotokomórkę  wysapałem.
 Musimy to uznać za remis.  Przerwał na chwilę.  Zawsze mnie zaska-
kujesz. . . przy samym końcu. Podałem mu wyjętą z plecaka manierkę. Pociągnął
łyk i oddał. Osuszyliśmy ją po trochu.
 Niech to  westchnął i wstał ciężko.  Chodz, zobaczymy, co jest za tymi
wzgórzami.
Podniosłem się i ruszyliśmy.
 Mam wrażenie, że wiesz o mnie o wiele więcej niż ja o tobie  powie-
działem, kiedy wreszcie uspokoiłem oddech.
 Chyba tak  przyznał po chwili.  Ale wołałbym nie wiedzieć.
 Co to ma znaczyć?
 Nie teraz  odparł.  Póżniej. Nie czyta się  Wojny i pokoju na przerwie
śniadaniowej.
 Nie rozumiem.
 Czas  wyjaśnił.  Zawsze jest go za dużo albo za mało. W tej chwili za
mało.
 Zgubiłem się.
 Chciałbym, żeby to było możliwe.
Wzgórza zbliżyły się, a grunt pod stopami wciąż był pewny. Wytrwale szliśmy
naprzód.
Myślałem o domysłach Billa, podejrzeniach Randoma i ostrzeżeniu Meg De-
vlin. A także o tym niezwykłym naboju znalezionym w kieszeni Luke a.
 Ta rzecz, do której zmierzamy. . .  zaczął, nim zdążyłem ułożyć pytanie.
 To twój Ghostwheel, prawda?
 Tak.
Roześmiał się. [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • pantheraa90.xlx.pl