[ Pobierz całość w formacie PDF ]
powoluśku na pal nizać, ale tak, żeby się wieśniacy napatrzyli do woli, jak zdychasz. %7łebyś czas
miała odpokutować i za te pogróżki puste, i za przeklętnicę, co ludzi moich zeszłej nocy
umorzyła.
Wiedzmij teraz, głupia! zawołał triumfalnie kapłan, a na jego znak grasanci poczęli z
obu stron okrążać Babunię, stojącą pośrodku wodnego kręgu. Obaczym, na co się dekokty
twoje zdadzą i zaklinania! Ile wydolisz przeciwko mocy bogini!
Ano zobaczym, panie!
Pokłoniła się przed wodzem grasantów tak nisko, że jej spódnice rozłożyły się wokół niczym
szkarłatne płatki maku, a palce wsparły o ziemię. Pózniej wyprostowała się gwałtownie,
wyrzucając przed siebie dłonie pełne popiołu i piasku. Wicher poderwał się znad ziemi,
pochwycił pył i uniósł go niczym złowrogą czarną chmurę.
Jeno mnie musicie pierwej ułapić! wykrzyczała wiedzma, lecz jej głos niknął w
świście wichury.
Tuman uderzył w grasantów, smagnął ich po twarzach, wdarł się w szczeliny przyodziewku,
wycisnął łzy z oczu. Ognisko zgasło, zmiecione ostrym podmuchem, a popiół zawirował i uniósł
się ku górze gęstym kłębem, tworząc brunatny wał między wiedzmą i zbójcami, którzy kręcili się
po omacku, niepewni, co czynić.
Aapcie liszkę! Dowódca spiął konia. To omam jeno i ułuda. Nie może się baba z
pułapki wymknąć, tedy chce zmamić i do strachu przywieść.
Wyczha! wrzasnął ktoś, może kapłan, a może niedorostek, któremu Babunia
wypomniała klasztorną edukację.
Gromada zbójców bez namysłu runęła w ciemność, tratując końskimi kopytami resztki
wiedzmiego ogniska.
Wiatr pochwycił ich, targając brody i płaszcze.
Wiedzma zaśmiała się jeszcze raz we ćmie. A może tylko im się uwidziało w zawierusze,
która z nagła podniosła się w Wilżyńskiej Dolinie. Wioskowy plac zdawał się rozszerzać
niezmiernie i rozciągać przez całą Dolinę i dalej jeszcze, aż przez pola i rozłogi na skraju wioski.
Wyczha! pohukiwali grasanci, a grudki zamarzniętej ziemi tryskały spod końskich
kopyt.
Z bezmiernej dali odpowiadał im poszum wichru i śmiech wiedzmy, więc gnali za jej głosem
nawet wówczas, kiedy ogarnął ich lodowy chłód puszczy. Jodłowe gałęzie smagały ich po
twarzach, trzaskały tratowane krze, szaraki przypadały do bruzdy i kryły się w wykrotach przed
rozhulaną pogonią, a z końskich pysków spadały białe płaty piany. Chmury zasłoniły księżyc,
wygasły ognie przed pasterskimi szałasami i żar w kominach w nielicznych siołach, których nie
spustoszyły zbójeckie podjazdy. Nad Górami %7łmijowymi nie widać było tamtej nocy nawet
pojedynczej gwiazdy. Grasanci pędzili jednak wciąż naprzód z zajadłością wilczego stada, jakby
chcieli się przebić na drugą stronę kłębu pyłu, ciemności i wichru, który ich spowijał.
Biegli długo. A w każdym razie tak pózniej mówiono.
Droga pięła się w górę i skręcała ostro pod kopytami ich koni, szeroka jak podwórzec
wilżyńskiej wioski i opustoszała jak pogorzelisko.
Biegli całą noc, bez chwili zwłoki czy wypoczynku. %7ładen z nich nie odłączył się od pogoni.
W wysokich wioskach mówili potem, że słyszano tętent ich koni i krzyki wyczha , i świst
magicznego wichru, i śmiech wiedzmy, niosący się ponad górskimi szczytami.
Biegli, aż w przydrożnych bzach i tarninach obdartych z ostatnich liści jęły się odzywać
ptaki. Aż po kres puszczy.
A potem tuman opadł i rozwiał się bez śladu. Stali na wysokiej górskiej polanie. Powietrze
było ostre i czyste. Potężne pnie jodeł majaczyły słabo w ciemności, a niebo ponad nimi
zasnuwały ciężkie chmury.
Wiedzma stała pośrodku polany, dysząc ciężko i z głową zwieszoną na piersi.
Wokół niej, na spłacheci nędznej zmarzniętej trawy, wciąż widniał krąg nakreślony wodą
bogini.
A jednak zgoniliśmy cię, babo! wykrzyknął triumfalnie przywódca grasantów.
Zgoniliśmy cię jako liszkę, a ninie sprawiać będziem!
Zeskoczył z siwka, który drżał jeszcze ze zmęczenia, i ruszył ku wiedzmie poprzez łan trawy.
Inni zbójcy podążyli tuż za nim, zbitą, zaciekłą gromadą.
Ano zgoniliście! Babunia Jagódka uniosła głowę. Jej oczy wciąż żarzyły się od magii
jak dwa węgle. Głupcy! Podniosła dłoń. Nie trzeba wierzyć w byle głupstwo, które
kuglarz na jarmarku powie, ani w cudowną wodę z rynsztoka czerpaną, ani moc bogini, której
dawno nie ma. Patrzcie!
Chmury w górze rozsuwały się z wolna na boki, ginęły poza krawędzią jodłowych gałęzi.
Nadchodził świt.
Ejże, babo! zaśmiał się zbójca. Nie dość ci jeszcze sztuczek? Nie...? urwał z
wyrazem zdumienia na twarzy.
Szarpnął się wprzód całym ciałem, ale jego stopy w wysokich skórzanych butach nie
przesunęły się ni o jedno zdzbło trawy. Wciąż nie rozumiejąc, obejrzał się, jedynie po to, by
spostrzec, jak kamraci szamocą się bezradnie, niezdolni postąpić choćby krok naprzód.
Nie ma w tym żadnych sztuczek. Wiedzma obracała w palcach pojedynczy nagi pęd.
Powinieneś już zrozumieć, głupcze!
Lekko przestąpiła krąg nakreślony na trawie, smukła i wyprostowana w swej szkarłatnej
sukni, i smagnęła go witką po twarzy. Zbójca szarpnął głową, jego usta rozwarły się do krzyku,
lecz nie dobył się z nich żaden dzwięk.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]