[ Pobierz całość w formacie PDF ]

niż stary sobie wyobrażał. Ten trzask gromowy, od którego niebo pękało, był niby odgłos
rozdzierania na dwoje jakiejś kosmicznej tkaniny rękami potężnego boga. Przywodził na myśl
brutalne rozszarpywanie płótna grubego jak kołdra, wielkiego jak ziemia i szerokiego jak niebo.
Nalasu nie tylko siadł pod progiem, ale wtulił głowę między kolana i osłonił ją przygiętymi
ramionami. A Jerry, który nigdy dotąd nie słyszał ognia działowego, a tym bardziej nie mógł go sobie
wyobrazić, przeraził się tej okropności. Było to dla niego coś na kształt żywiołowej katastrofy, jaka
wydarzyła się  Arangi", kiedy ryczący wicher rzucił statek na bok. Jednakże Jerry, wierny swojej
naturze, nie przypadł do ziemi pod wyciem tego pierwszego pocisku. Przeciwnie, najeżył się i począł
warczeć szczerząc groznie zęby na to coś, co było tak straszliwie obecne, a jednak niewidzialne dla
oczu.
Gdy granat wybuchł gdzieś dalej, Nalasu skulił się jeszcze bardziej, a Jerry znów zjeżył się i
zawarczał. Obaj powtarzali to samo przy każdym nowym granacie, bo chociaż nie ryczały one
głośniej, jednak rozrywały się w dżungli coraz bliżej. I oto staremu Nalasu, który tak dzielnie wśród
tylu niebezpieczeństw przeżył swe długie życie, przeznaczone było umrzeć tchórzem, w strachu przed
tą rzeczą nieznaną  chemicznie wprawianym w ruch pociskiem białych panów. Kiedy padające
granaty zaczęły rozrywać się coraz bliżej i bliżej, stracił resztki panowania nad sobą. Ogarnął go taki
popłoch, że mógłby przegryzć sobie żyły i wyć. Z obłędnym rykiem zerwał się na równe nogi i wpadł
do chaty, jak gdyby trzcinowa strzecha mogła ochronić jego głowę przed tak olbrzymimi pociskami.
Zawadził o obramienie drzwi i zanim Jerry zdążył poskoczyć za nim, okręcił się i runął na środek
klepiska, w sam czas, aby otrzymać następny granat prosto na głowę.
Jerry dopadł progu w chwili, gdy pocisk eksplodował. Chata rozerwała się na szczątki, a razem z
nią rozerwany został na szczątki Nalasu. Jerry'ego, który był w progu, uderzył podmuch eksplozji i
odrzucił go o kilkadziesiąt stóp. W tym samym ułamku sekundy trzęsienie ziemi, fala potopu, wybuch
wulkanu, grom z nieba i błyskawica trzasnęły weń pozbawiając go świadomości.
Nie miał pojęcia, jak długo leżał. Pięć minut upłynęło, nim zdołał po raz pierwszy poruszyć
kurczowo łapami, a kiedy wreszcie dzwignął się i zachwiał otumaniony, nie mógł zdać sobie sprawy
z upływu czasu. Zatracił w ogóle poczucie czasu. Rzecz oczywista, jedyną myślą, która stała się teraz
nieświadomą podstawą jego działania, było, że niespełna sekundę przedtem zadano mu cios
straszliwy, niezliczoną ilość razy silniejszy od uderzenia kijem przez krajowca.
Gardło i płuca wypełniał mu ostry, dławiący dym prochowy, w nozdrzach miał ziemię i pył,
począł więc prychać i kichać zapamiętale; skakał tu i tam, przewracał się jak pijany, znów dawał
susa w powietrze, zataczał się na tylnych nogach, ściskał nos przednimi łapami wetknąwszy między
nie łeb, nawet tarł nosem o ziemię. Myślał tylko o jednym, żeby pozbyć się z pyska gryzącego bólu, a
z płuc uczucia duszenia.
Cudem nie trafiły go lecące odłamki żelaza, a dzięki silnemu sercu uniknął śmierci od szoku
eksplozji. Dopiero po pięciu minutach obłędnych zmagań, podczas których zachowywał się jak
zarzynane kurczę, poczuł się nieco znośniej. Szczytowy punkt duszenia i męki przeminął i chociaż
Jerry był nadal słaby i zamroczony, powlókł się ku chacie i Nalasu. Ale nie było już ani chaty, ani
Nalasu  tylko zmieszane szczątki obojga.
Podczas gdy granaty wyły i rozrywały się ciągle to bliżej, to dalej, Jerry zaczął badać sytuację.
Chata nie istniała, a z równą pewnością nie istniał też Nalasu. Na jedno i drugie spadła ostateczna
zagłada. Cały otaczający świat wydawał się także skazany na zagładę. %7łycie mogło być tylko gdzie
indziej  na wysokich wzgórzach, w dalekim buszu, do którego pierzchło już całe plemię. Jerry był.
wierny swemu żywicielowi  panu, którego słuchał od tak dawna, choć miał on kolorową skórę,
który go karmił tak długo i do którego szczerze się przywiązał. Ale tego pana już nie było.
Odszedł więc, ale odszedł bez pośpiechu. Przez jakiś czas warczał jeszcze na każdy wyjący w
powietrzu granat i na każdy wybuch w gęstwinie. Ale potem, choć nadal napełniały go one
niepokojem, sierść na karku nie jeżyła mu się więcej, i Jerry przestał warczeć i pokazywać zęby.
Kiedy zaś rozstał się z tym, co było, a co przestało istnieć, nie rzucił się ze skowytem do ucieczki
jak dzikie psy. Przeciwnie, podreptał dróżką krokiem miarowym i pełnym godności. Gdy znalazł się
na głównej ścieżce, stwierdził, że jest pusta. Ostatni z uchodzców już przeszedł. Zcieżka, zawsze
uczęszczana od świtu do zmroku, tak niedawno jeszcze zatłoczona ludzmi, teraz w swym opustoszeniu
przejęła go do głębi poczuciem skończoności wszystkiego na tym ginącym świecie. Toteż nie usiadł
pod drzewem banianowym, lecz pobiegł przed siebie, daleko za ostatnimi ludzmi z plemienia.
Nosem odczytywał przebieg ucieczki. Raz tylko napotkał coś. co świadczyło o jej potworności.
Była to cała grupka rozerwana granatem. Leżał tam zabity pięćdziesięcioletni mężczyzna, który szedł
o kulach, gdyż za młodu rekin odgryzł mu nogę, dalej trup kobiety z martwym niemowlęciem u piersi,
nieżywe trzyletnie dziecko trzymające ją za rękę i wreszcie dwie wielkie, tłuste świnie, która pędziła
przed sobą w bezpieczne miejsce.
Węch powiedział także Jerry'emu, że strumień uciekających rozszczepiał się i opływał z obu
stron to miejsce, by potem złączyć się znowu. Natrafiał na ślady ucieczki: wpół zżuty kawałek trzciny
cukrowej, upuszczony widać przez czyjeś dziecko, glinianą fajeczkę z cybuchem przykrótkim wskutek
kolejnych złamań, pojedyncze pióro z włosów jakiegoś młodzieńca, tykwę pełną ugotowanych [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • pantheraa90.xlx.pl