[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Amerykanin, zaczepiony stopami o prowadnicę zewnętrznych drzwi, wychylał się
tak daleko, jak pozwalał mu naprężony pas. W lewej ręce trzymał zwiniętą linę, a
w prawej - jej koniec ze stalową kotwiczką. Drugi koniec liny przywiązany był do
prowadnicy pod jego stopami. John wolno opuszczał kotwiczkę.
Rozhuśtanie kotwiczki nie byłoby trudne, gdyby nie należało jej rozkołysać na
tyle dokładnie i nisko, żeby nie wkręciła się wraz z liną w wirnik dryfującej
maszyny. A to już była sztuka i Rourke o tym wiedział. Deszcz zacinał ostrymi
strugami i zalewał Amerykaninowi oczy.
Kolejne wahnięcie. Pudło. Zaczął zwijać linę. W głośnikach hełmofonu
usłyszał głos Kurinamiego:
- Doktorze, w ten sposób nigdy się panu nie uda zaczepić kotwiczki. Mam
inny pomysł. To będzie niebezpieczne, ale biorąc pod uwagę to, co mamy już za
sobą, tylko trochę bardziej niebezpieczne od naszych dotychczasowych poczynań.
- Wal śmiało - wysapał Rourke do mikrofonu. Usta miał pełne wody.
- Sprowadzę nasz helikopter dokładnie pod maszynę Rubensteina. Kiedy będę
pod nią przelatywał, położę się ostro na prawą burtę. Zostanie pan wciśnięty w
głąb kadłuba. Ale wtedy będzie pan mógł rzucić kotwiczkę prosto do góry. Nie
gwarantuję więcej niż jedną szansę, nie jestem pewien, czy będę mógł powtórzyć
ten manewr. Chce pan spróbować?
- Zróbmy, jak mówisz. Uprzedz mnie, kiedy będziesz się kładł na bok.
Powodzenia!
- Hai! go seiko wo inorimasu!
Rourke uśmiechnął się. Dokończył zwijanie liny i czekał. Był gotów.
Kurinami zrobił jedną krótką próbę. Dużym łukiem przeleciał nad
helikopterem Paula, potem pod nim i wrócił do punktu wyjścia.
- Jestem gotów, doktorze. A co z panem?
- Najlepszy pilot sił lotniczych japońskiej marynarki wojennej, hę?
- Pilotaż helikoptera nie był moją specjalnością.
- Wielkie dzięki. Zaczynajmy! Tylko pamiętaj, że moja lina nie jest z gumy.
Po zaczepieniu kotwiczki nie możesz odlecieć dalej niż na sto pięćdziesiąt stóp, w
przeciwnym razie zerwiesz linę albo zniszczysz maszynę.
- Wiem o tym. Hej, zaczyna pan czarno widzieć?
- Ty to powiedziałeś. Do roboty!
Rourke ściskał kotwiczkę w prawej ręce. Helikopter pokonywał górny
odcinek łuku. John znów odezwał się do mikrofonu:
- Niezle ci idzie, poruczniku.
- Dzięki, doktorze. Ja też tak uważam.
118
Byli teraz dokładnie nad śmigłowcem Rubensteina. Dym wydobywający się z
otwartych drzwi maszyny był coraz gęstszy i ciemniejszy. Tam, gdzie się
rozpraszał, widoczne były jasne języczki ognia ogarniające kabinę pilota. Rourke
zobaczył też przyjaciela. Chłopak bezwładnie opierał się o pulpit układu
sterowniczego.
John przełożył kotwiczkę do lewej ręki, a prawą przeżegnał się. Zaraz jednak
z powrotem chwycił kotwiczkę w prawą dłoń.
Kurinami minął maszynę Paula i zaczął obniżać pułap lotu. Nagle
przyspieszył, jednocześnie kładąc śmigłowiec na prawą burtę. Rourke, żeby
utrzymać równowagę, musiał mocno przechylać się w przeciwnym kierunku. Pas
boleśnie wrzynał mu się w brzuch. Nadgarstki znów mu krwawiły, bo deszcz
rozmoczył zaschnięte ranki.
Helikopter skręcił w prawo. Rourke robił, co mógł, żeby utrzymać się na
nogach, a jednak uderzył plecami o twardy kadłub. Ucisk na brzuchu zniknął i
zaszumiało mu w głowie. Szybko jednak odzyskał przytomność. Byli teraz
dokładnie pod śmigłowcem Paula.
- Teraz, doktorze. Teraz!
Rourke rozkołysał kotwiczkę. Wymagało to sporego wysiłku i krew obficiej
popłynęła z pokaleczonej dłoni Johna. W końcu Amerykanin wypuścił linę, kiedy
hak znalazł się dokładnie ponad jego twarzą i skierował go wprost na prowadnicę
maszyny Paula.
Nie spuszczał wzroku z malejącej kotwiczki. Ta poruszała się jakby w
zwolnionym tempie. Uderzyła obok kadłuba, zaczęła się po nim zsuwać. Jedno
ostrze porysowało metal, a potem zaczepiło o prowadnicę. Amerykanin poczuł
mocne szarpnięcie - omal nie wyrwało mu prawego ramienia. Rozwijająca się lina
ocierała mu dłonie. Silnik helikoptera zaczął się dławić.
- Doktorze, maszyna przestaje mnie słuchać.
- To niech znów zacznie, już jesteśmy połączeni.
- Muszę zwiększyć prędkość. Jeśli nie uda mi się wyprowadzić nas tą drogą,
będzie pan musiał przeciąć linę.
- Cholera! - zaklął Rourke do mikrofonu.
Silnik wciąż pracował nierówno, maszyna ciągle przechylona na prawą burtę
zaczęła wibrować. Potem silnik krótko warknął, a wirnik zaczął powracać do
poziomu. Deszcz siekł teraz gwałtownie. Helikopter nie przestawał się wznosić. W
lewej ręce Johna nie pozostał już ani jeden zwój liny.
- Udało się! - zawołał Kurinami. Zmigłowiec wrócił do normalnego położenia i
zawisł w miejscu. - Obaj jesteśmy prawdziwymi szczęściarzami, doktorze.
- To ty masz talent. Szczęście to kwestia zdolności - powiedział John, sięgając
do kieszeni po rękawiczki. - Zdejmuję hełmofon i wchodzę na linę. Jak tylko
zauważę, że z maszyną Paula dzieje się coś niedobrego, natychmiast odetnę linę i
masz się stąd wynosić.
- Dziękuję, ale zostanę. To i tak pożyczony helikopter. Lepiej się jednak
pospiesz!
- Masz rację.
119
Rourke zdjął hełmofon i rzucił go za siebie w głąb maszyny. Wolno
przykucnął i pochylił się w stronę liny, która pełniła w tej chwili rolę pępowiny,
łączącej Paula ze światem żywych.
Doktor chwycił linę prawą ręką. Okrywająca ją rękawica była mokra i
ciemniejsza w miejscach odpowiadających kłykciom. Amerykanin nie wiedział,
czy to krew płynąca z otwartych ran, czy deszcz. Powiedział sobie, że to z pewno-
ścią woda. Całym ciężarem zawisł na linie.
Niepotrzebnie zerknął w dół.
- O, cholera! - jęknął.
Był na wysokości co najmniej ośmiuset stóp. Kiedy z kolei spojrzał w górę,
deszcz rozbijany łopatami wirnika zalał mu oczy. Mocno zacisnął powieki, nie
mógł zetrzeć wody z twarzy, musiał poczekać chwilę, aż woda sama spłynie.
Powoli, cal po calu wspinał się w stronę maszyny Paula. Nie było to łatwe. Bolały
go dłonie, ramiona sztywniały od ciągłego napinania mięśni, nogi mdlały.
Paul, zaraz tam będę. Jestem już w drodze, Paul, trzymaj się. Nie ruszaj się i
nie dotykaj kontrolek. Już idę, trzymaj się - myślał John.
Rourke zamknął oczy przed następną falą deszczu. Zobaczył twarz Natalii,
przerażenie w jej błękitnych oczach, wspomnienie koszmaru, który musiały
oglądać. Karamazow.
- Karamazow - syknął przez zaciśnięte zęby, pokonując kolejnych kilka cali.
Będzie go ścigał, choćby Karamazow uciekł przed nim aż do Rosji, choćby
schował się gdzieś na krańcu świata i tak go odnajdzie. Tym razem nie chybi.
- Paul! - krzyknął rozpaczliwie, walcząc z ogarniającym go gniewem. To, że
Natalia była dręczona i znieważana, że Michael został ranny, że być może nawet
teraz umiera, że Paul został właściwie zmuszony do samobójczej akcji i pra-
wdopodobnie nie żyje. To wszystko nie wzbudzało w nim tyle nienawiści, co
wspomnienie Karamazowa. A John wiedział, że nienawiść pochłania wiele energii
i nie pozwala trzezwo myśleć. Nie mógł sobie w tej chwili na nią pozwolić.
Jedna ręka do przodu, potem druga. I znów to samo. Prawa. Lewa. Ból jakby
złagodniał, pewnie skutkiem zimna.
Amerykanin jeszcze raz popatrzył przed siebie. Do śmigłowca Rubensteina
pozostało już mniej niż dwadzieścia stóp. Prawa ręka. Lewa ręka. Podciągnął
nogi. Prawa ręka. Lewa ręka. Nogi. Prawa ręka. Lewa ręka. Nogi.
Dziesięć stóp.
Prawa. Lewa. Prawa. Lewa. Prawa. Lewa. Lewa ręka natrafiła na coś
twardego. Wielki węzeł, a dokładniej, sześć supłów w jednym miejscu.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]