[ Pobierz całość w formacie PDF ]
naukowca. Ale fakt, dziwne to jakieś...
- Lambert?
- Jestem, Dallas, jestem, tylko... - Potrząsnęła namiernikiem. Odczyt nie uległ zmianie. - Mam tu jakby podwójny sygnał.
- Podwójny sygnał? Zwariowałaś? Odbierasz dwa sygnały? Nie jeden?
- Właściwie to jeden, ale... podwójny.
- Może to zakłócenia, ekranowanie? Ten szyb to labirynt, każda aparatura rejestrująca zmiany gęstości powietrza dostanie
tu kręćka. Pójdę dalej. Jak zacznę iść, powinnaś złapać wyrazny impuls. Pojedynczy.
Dallas wstał. Spod pomostu wysunęła się gigantyczna szponiasta łapa. Sięgnęła w stronę jego nóg. Wolno, powoli.
Kapitan tego nie widział, szedł dalej. Aapa otarła się niemal o jego lewą stopę i cofnęła w mrok. Wolno, powoli, cicho...
Kapitan stanął w połowie . drogi między pomostem ą tylną ścianą komory.
- Teraz lepiej, Lambert? Przeszedłem kilka metrów. Jak sygnał? Wyrazniejszy?
- Sygnał jest wyrazny, bardzo wyrazny... - odparła spiętym głosem. - Ale ten drugi nie zniknął, wciąż go odbieram, Dallas.
Zresztą nie wiem, to mogą być dwa sygnały, tak, dwa wyrazne sygnały. Nie mam pojęcia, który jest który.
Dallas zrobił błyskawiczny obrót w tył. Przebiegł oczyma po ścianach, po brezentowym suficie, zlustrował wzrokiem
podłogę i ujście tunelu, z którego wyszedł. Pózniej zerknął na pomost roboczy koło stanowiska serwisowego. Siedział na nim,
siedział na nim ledwie kilka minut temu!
Opuścił lufę miotacza. Byłem tam, myślał, teraz jestem tu. Jeśli jestem tu, i jeśli impuls na detektorze Lambert, ten z
przodu, to ja, zródło drugiego sygnału musi być gdzieś tam... Wymacał palcem spust miotacza.
Spod pomostu wychynęła olbrzymia łapa. Zakrzywione szpony sięgnęły ku nogom kapitana.
I znów Dallas tego nie widział. Bo obcy czyhał z tyłu, z tyłu, nie z przodu. Bo to obcy był powodem drugiego, mylącego
sygnału.
Ripley stała przy ujściu szybu. Nie spuszczała z niego oczu i myślała o śluzie, otwartej, gotowej na przyjęcie bestii.
Dobiegł ją odległy, metaliczny łoskot. Początkowo sądziła, że się przesłyszała, że to tylko jej wyobraznia, a wyobraznia
częściowo płatała Ripley najróżniejsze figle. Ale nie, dzwięk rozległ się znowu, tym razem z lekkim pogłosem. Dochodził
chyba z głębi szybu... Zacisnęła palce na uchwycie miotacza.
Cisza. Wbrew zdrowemu rozsądkowi podeszła bliżej otworu, kierując weń lufę.
Znów coś usłyszała, tak, wyraznie! Krzyk! Ktoś krzyczał! I rozpoznała ten głos!
Zapominając o środkach ostrożności, nie dbając o następstwa tego co robi, ruszyła pędem do szybu.
- Dallas! Dallas!
Dallas już nie krzyczał. Ripley usłyszała tylko odgłos miękkiego, odległego człapania, które szybko ucichło. Spojrzała na
detektor. Na ekraniku zamrugała pojedyncza plamka. Po chwili zniknęła. Czerwone światełko zbladło, pózniej zgasło. Jak
tamten krzyk.
- Boże, Boże... Parker! Lambert! - Rzuciła się do interkomu.
- Jestem, Ripley. - To Lambert. -- Co się stało? Przed sekundą straciłam namiar.
Ripley chciała coś powiedzieć, ale głos zamarł jej w gardle. Nagle uświadomiła sobie, kim teraz jest, jakie ciążą na niej
obowiązki, jaka odpowiedzialność. Odchrząknęła i chociaż nikogo przy śluzie nie było, wyprostowała się, przybierając
godniejszą postawę.
- Przed sekundą straciliśmy Dallasa...
12.
Zostało ich tylko czworo. Odprawa. Mesa już nie była zatłoczona i ciasna. Zyskała na przestronności, której nienawidzili.
Odżywały tu wspomnienia, które chcieli jak najprędzej zatrzeć.
Parker trzymał w ręku dwa miotacze. Jeden z nich położył na nagim blacie stołu. Ripley spojrzała na niego ze smutkiem
w oczach.
- Gdzie był?
- Na podłodze, w węzle serwisowym, obok pomostu roboczego - odparł głucho. - Po nim ani śladu. Ani krwi, ani niczego.
- A co z tym ohydztwem?
- Też ani śladu. Nie ma go nigdzie. Została tylko dziura w ścianie kompleksu chłodzącego. Rozerwał stal na strzępy jak
papier. Nie wiedziałem, że jest taki silny, cholera...
- Nikt nie wiedział. Dallas też nie. Odkąd to bydlę znalazło się na pokładzie, zawsze o krok nas wyprzedało. To się musi
zmienić. Od tej chwili zakładamy, że jest zdolne do wszystkiego, że może nawet stać się niewidzialne.
- %7ładne stworzenie wykreowane przez naturę nie może być niewidzialne - stwierdził autorytatywnie Ash.
Ripley popatrzyła na niego z gniewnym błyskiem w oku. - %7ładne stworzenie wykreowane przez naturę nie jest w stanie
rozerwać blachy o grubości trzech centymetrów, Ash.
Naukowiec nie zabrał głosu.
- Najwyższy czas, żebyśmy zdali sobie sprawę, z czym przyszło nam walczyć.
W mesie zaległa martwa cisza.
- Ripley, w tej sytuacji obejmujesz dowództwo. - Parker spojrzał jej w twarz. - Jestem za. Rozkazuj.
- Dobra, Parker.
Mówił bez cienia sarkazmu, nie nabijał się jak dawniej. Wieczny szyderca nie, szydził. Choć raz.
No i co teraz, Ripley? pytała siebie w duchu. Co teraz? Trzy twarze wpatrywały się w nią oczekując konkretnych decyzji.
Rozpaczliwie szukała jakichś rozwiązań, jakichś błyskotliwych myśli, ale w głowie czyhał tylko strach i pustka. Jej towarzysze
doświadczali bez wątpienia tego samego. Zaczynała rozumieć Dallasa, lecz teraz nie miało to już żadnego znaczenia.
- Zatem sprawa dowództwa ustalona - powiedziała. - Jeśli ktoś z was ma jakiś lepszy pomysł na unieszkodliwienie tej
bestii, słucham. Jeśli nie, trzymamy się tego samego planu.
- %7łeby skończyć w ten sam sposób? - Lambert potrząsnęła głową. - Nie, wielkie dzięki.
- Masz lepszy pomysł? To mów.
- Mam: opuścić statek. Wsiąść na prom i dać stąd nogę, byle dalej. Musimy zaryzykować i wziąć kurs na Ziemię. Kiedy
dotrzemy do bardziej uczęszczanych szlaków, ktoś usłyszy nasz sygnał S.O.S, ktoś nas musi usłyszeć.
Ash podjął kwestię, której woleliby raczej nie podejmować. Lambert go do tego zmusiła.
- O czymś chyba zapominasz, nawigatorze - rzekł cicho. - Zapominasz, że Brett i Dallas mogą jeszcze żyć. Szansa jest
minimalna, przyznaję, ale jest. Nie możemy opuścić Nostromo, dopóki się o tym ostatecznie nie przekonamy.
- Ash ma rację - zgodziła się Ripley. - Musimy spróbować jeszcze raz. Wiemy, że ten stwór porusza się kanałami
wentylacyjnymi. Sprawdzimy wszystkie, pokład po pokładzie. I zespawamy laserem każdą gródz, każdy otwór, aż
dopadniemy sukinsyna.
- Zgoda brzmi niezle. - Parker zerknął na Lambert. Lambert milczała. Była kompletnie załamana.
- Jak miotacze? Starczy nam amunicji? - spytała Ripley.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]