[ Pobierz całość w formacie PDF ]
ubranego mężczyznę, czołgającego się po dachu pózną nocą najwyrazniej po
to, by rozdawać pieniądze - a to właśnie zamierzał uczynić, gdyby został
przyłapany na gorącym uczynku. Spodobał mu się ten pomysł - zakradać się
po dachach domów w Pennyfields i zostawiać szylingi zdumionym biedakom.
Jednak zdał sobie sprawę, że ten pomysł wynikał raczej z próżności niż z chęci
czynienia dobra. Już raczej będzie musiał za te srebrniaki kupić sobie wolność,
nim noc się skończy.
Jak się okazało, okno nie miało nawet zasuwki; ktoś po prostu
zaklinował je za pomocą złożonych kartek papieru, wyrwanych zapewne z
jakiejś książki. St. Ives nie zastanawiając się długo wyszarpnął je i wsunął się
cicho do ciemnego wnętrza. %7łałował, że nie wziął ze sobą żadnej lampy, na
dodatek omal nie powalił go panujący w dusznym pokoju fetor. Przytrzymując
się okiennej ramy, jedną stopą badał teren - w pewnym momencie trafił na
miękkie ciało, które zaraz odsunęło się jęcząc z cicha. Natychmiast cofnął nogę
i tkwił na parapecie jak zwierz przyczajony do skoku. Powoli jego oczy
przywykły do panujących ciemności, którą rozpraszało tylko blade światło
księżyca, otulonego gęstniejącą mgłą.
W pokoju było prawie pusto. Pod jedną ze ścian stało stare łóżko,
krzywy stół i dwa drewniane krzesła, pod drugą zaś zrujnowany kredens,
straszący pustymi półkami. Miał dziwnie tymczasowy wygląd, podobnie
zresztą, jak dwoje śpiących w tym pokoju ludzi. Na stole leżała otwarta
książka, inne poniewierały się na podłodze - niektóre porozrzucane w
nieładzie, inne ułożone w stosy, co w tym mrocznym pokoju mogło
przypominać egzotyczne skarby zgromadzone w ciemnej i zatęchłej jaskini
piratów. Szmaty pod jego stopami znów się poruszyły i usłyszał ciche
kwilenie, gdy przykrytym nimi dzieckiem wstrząsnął atak kaszlu. Leżący na
łóżku człowiek spał ciężko, nie reagując na nic.
St. Ives, teraz już ostrożniejszy, zrobił duży krok, by ominąć leżący na
podłodze kształt. Zamykając za sobą okno, odepchnął się od parapetu w głąb
pokoju. Podszedł do stołu, by przyjrzeć się jednej z książek, która wyglądała
na dosyć nową. Nie zaskoczyło go specjalnie, że trzyma w rękach
Eksperymenty przeprowadzone na stworzeniach oddychających skrzelami ,
opracowane przez Ignacia Narbondo seniora. St. Ives próbował obliczyć, kiedy
starszy Narbondo uległ zbrodniczym pokusom wiwisekcji. Z pewnością
niedawno - może rok, może dwa lata wcześniej. Ten zbiór książek był chyba
jedyną rzeczą, którą pozostawił porzuconej rodzinie, nie licząc upodobania do
deprawującej wiedzy. Teraz syn, choć jeszcze taki młody, podąża w ślady ojca.
Zpiący na podłodze chłopiec oddychał z trudem. Głośny, chrapliwy,
James P. Blaylock - Maszyna lorda Kelvina 141
bulgocący oddech wskazywał na zaatakowane płuca.
St. Ives pochylił się nad rozdygotanym ciałem i delikatnie zsunął z
niego brudny koc. Dziecko leżało sztywno na jednym boku, z wyciągniętą
szyją, jakby tylko w ten sposób mogło sobie zapewnić dostęp powietrza.
Ramiona chłopca były cienkie jak patyki, a blade policzki zapadnięte. St. Ives
lekko przesunął palcami wzdłuż jego kręgosłupa szukając wygięcia, które
kiedyś miało urosnąć w wydatny garb.
O dziwo, nie znalazł żadnej deformacji; plecy chłopca były proste jak
kij od miotły, do tego rozpalone gorączką. Przez cienkie okrycie przy każdym
oddechu wyczuwał rzężenie w płucach chłopca. St. Ives wstał, raz jeszcze
rozejrzał się po pokoju i sięgnął po stojącą na kredensie szklankę.
Przyłożywszy ją otworem do pleców dziecka, nasłuchiwał usilnie, z uchem
przyciśniętym do drugiego końca naczynia. W płucach małego bulgotało jak w
przepełnionym szambie. Kolejny atak kaszlu wstrząsnął chłopcem, wyrywając
mu z ust strużki piany zabarwionej krwią. St. Ives zerwał się na nogi i
odskoczył. Nie miał już teraz wątpliwości, że było to zapalenie płuc w daleko
posuniętym stadium. Dzieciak był tak wyczerpany, że jego dni wydawały się
policzone. Zwiadomość tego faktu załamała St. Ivesa. Morderstwo nie było mu
chyba pisane. Nawet gdyby był zdolny do takiego czynu, to na pewno nie w
tych okolicznościach. Byłoby to zbyteczne. Natura i bieda panująca w tym
brudnym, zatłoczonym ponad wszelką miarę mieście doprowadzą do śmierci
Narbonda równie niezawodnie, jak przeszywający mózg pocisk.
St. Ivesowi nie pozostało więc nic innego, jak wydostać się z powrotem
przez okno i rozpłynąć się gdzieś w przyszłości. Jednak plan ten pozostawał w
sprzeczności ze znanymi profesorowi faktami. Czy Narbondo umrze, jeśli on,
St. Ives, nie przyłoży do tego ręki? Człowiek może zmienić przyszłość, ale jak
przyszłość ma zmienić się sama? Zastanawiał się nad tym głęboko, nie
przestając wpatrywać się w twarz chłopca. Potrzebował więcej światła.
Otwierając kolejno wszystkie drzwiczki kredensu, trafił w końcu na świecę i
zapałki. Kobieta na łóżku nie powinna się obudzić - dżin zrobił swoje; spod
koca, którym nakryła głowę, dobiegało głośne chrapanie. St. Ives zapalił
[ Pobierz całość w formacie PDF ]