[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Gwiazda staje dęba i pędzi naprzód wystraszona czymś niewidocznym. . . Dłu-
gi czas na uspokojenie i jeszcze dłuższy, nim miną dreszcze. . .
Sople księżyca w kwadrze opadające na korony dalekich drzew. . . Wilgotna
ziemia oddycha błyszczącą mgłą. . . my tańczące wśród świateł nocy. . . Grunt
kołysze się przez chwilę i trzęsie, jakby góry przestępowały z nogi na nogę. . .
Każda gwiazda podwójna. . . Halo wokół księżyca niby hantle. . . Równina i prze-
strzeń ponad nią pełna śmigających kształtów. . . Ziemia zwalnia i nieruchomieje
jak stary zegar. . . Stabilność. . . Bezwład. . . Gwiazdy i księżyc na nowo złączone
duchem. . .
Mijamy poszerzający się pas drzew od zachodu. . . Wrażenie śpiącej dżun-
gli. Kłębowisko węży pod przykryciem. . . Dalej na zachód. . . Gdzieś tam płynie
rzeka o szerokich, gładkich brzegach, by ułatwić drogę do morza. . . Tętent ko-
pyt, korowód cieni. . . Tchnienie nocy na mej twarzy. . . Ulotna wizja jasnych istot
na wysokich, mrocznych murach i lśniących wieżach. . . Słodki zapach. . . Obraz
rozpływa się. . . Cienie. . .
Jesteśmy zespoleni niby centaur, Gwiazda i ja, pod jedną skórą potu. . . Wdy-
chamy powietrze i oddajemy je we wspólnych eksplozjach wysiłku. . . Szyja okry-
ta gromem, straszna potęga nozdrzy. . . Pochłaniamy przestrzeń. . .
Zmiech, zapach wody, drzewa po lewej, bardzo blisko. . . Między nie. . . Gład-
ka kora, zwisające pnącza, szerokie liście i kropelki wilgoci. . . Oświetlona księży-
cem pajęczyna i zmagające się w niej kształty. . . Gąbczasta darń. . . Próchno fos-
foryzujące na powalonych pniach. . . Otwarty teren. . . Szelest wysokich traw. . .
Więcej drzew. . . Znów zapach rzeki. . . Dzwięki, pózniej. . . Głosy. . . Szklisty
plusk wody. . . Bliżej, głośniej, wreszcie na brzegu. . . Niebiosa kołyszą się i wy-
brzuszają, i drzewa. . . Czysta o chłodnym, wilgotnym aromacie. . . Ruszamy w le-
wo wzdłuż niej. . . Lekko i płynnie idziemy z prądem. . . Pić. . . Chlapiąc się na
płyciznie, potem głębiej, do pęcin.
Gwiazda pije jak pompa, wydmuchując nozdrzami wodną zawiesinę. . . Tro-
chę wyżej woda obmywa mi buty. . . ścieka z włosów, spływa po ramionach. . .
85
Gwiazda odwraca głowę słysząc śmiech. . . Znów z prądem, czystym, powolnym,
krętym. . . Potem prostym, szerszym. . . Drzewa gęstnieją, potem rzedną. . . Długi,
równy, spokojny. . . Delikatny blask na wschodzie. . . Zjazd w dół, mniej drzew. . .
Kamienisto i ciemność znów nieprzenikniona. . .
Pierwsza niewyrazna oznaka morza  zagubiony po chwili zapach. . . Szczęk
podków wśród chłodu nocy. . . Znowu sól. . . Skały, bez drzew. . . Ciężko, stro-
mo, posępnie, w dół. . . Coraz większa stromizna. . . Błysk pomiędzy kamiennymi
ścianami. . . Poruszone kamyki znikają w bystrym teraz nurcie, głos ich upadku
niknie wśród szumu. . . Coraz głębszy wąwóz, coraz szerszy. . . W dół, w dół. . .
Jeszcze dalej. . . Raz jeszcze jasność na wschodzie, łagodniejszy zjazd. . .
Znów posmak soli, silniejszy. . . Aupki i żwir.. Zakręt, w dół, coraz jaśniej. . .
Równo i miękko, śliski grunt. . . Bryza i światło, bryza i światło. . . Za stos kamie-
ni. . . ściągnąć cugle.
Pode mną leżał szeroki pas wybrzeża, gdzie szeregi pędzonych wiatrem wydm
rzucały w powietrze swą piaskową pianę, przesłaniając czasem odległy morski
brzeg.
Patrzyłem, jak od wschodu rozciąga się na wodzie różowa błona. Tu i tam
ruchome piaski odsłoniły pasy żwiru. Poszarpane skalne masy wznosiły się nad
falami. Pomiędzy mną a wielkimi  dziesiątki metrów wysokości  wydma-
mi, wysoko ponad tym posępnym brzegiem rozciągała się nierówna płaszczyzna
pokryta głazami i żwirem, pełna cieni, właśnie wynurzająca się z piekła  lub
z mroku  ku pierwszym blaskom świtu.
Tak, to się zgadzało.
Zsiadłem z konia i patrzyłem, jak słońce wypełnia krajobraz smutną jasnością
dnia. Szukałem twardego, jasnego blasku. Tutaj znalazłem odpowiednie miejsce,
bez ludzi  takie, jakie widziałem kilkadziesiąt lat temu na Cieniu  Ziemi
mojego wygnania. Bez buldożerów, sit i czarnych z miotłami, bez strzeżonego
pilnie miasta Oranjemund. %7ładnych promieni Roentgena, drutu kolczastego czy
uzbrojonych strażników. Nie, nic z tych rzeczy. Ten Cień bowiem nie znał sir
Ernesta Oppenheimera i nigdy tu nie istniały Zjednoczone Kopalnie Diamentów
Afryki Południowo  Zachodniej ani też rząd, który mógłby przyznać im władzę
nad wszystkimi kopalniami wybrzeża. Tu była pustynia zwana Namib, tam leżący
jakieś czterysta mil na północny zachód od Cape Town pas wydm i skał szerokości
od kilku do kilkunastu i długości mniej więcej trzystu mil, ciągnący się pomiędzy
zakazanym wybrzeżem a Górami Richtersveld, w których cieniu właśnie stałem. [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • pantheraa90.xlx.pl