[ Pobierz całość w formacie PDF ]
kolczastą bramę naszego fortu, uścisnęli sobie ręce i ciężko dysząc padli na ziemię obok
zródełka, usłyszeliśmy tupot nóg i delikatne, żałosne wołanie z zewnątrz. Lord Roxton
- 95 -
poskoczył z bronią w ręku i odsunął bramę. Przed nią leżały plackiem na ziemi cztery małe
postacie uratowanych od śmierci Indian. Drżeli z obawy przed nami, a jednak błagali nas o
ratunek. Jeden z nich wymownym gestem wskazał na lasy wkoło, jakby chciał powiedzieć, że
czai się w nich niebezpieczeństwo. Potem podsunął się do Roxtona, objął go za nogi i oparł
czoło na jego stopach.
Na Boga! zawołał Roxton, w pomieszaniu szarpiąc koniuszki wąsów. Co, u licha, z
nimi poczniemy? Wstawaj, chłopie, i zdejm twarz z moich butów.
Summerlee siedział na murawie i napychał swą starą głogową fajeczką.
Musimy ich ratować powiedział. Wszystkich nas wyrwał pan śmierci. Słowo daję!
To była ładna robota.
Wspaniała! krzyknął Challenger. Wspaniała! Nie tylko my osobiście, ale cały
europejski świat nauki winien panu głęboką wdzięczność. Nie waham się powiedzieć, że
śmierć profesora Summerlee i moja wyrządziłaby niepowetowaną krzywdę współczesnej
zoologii. Doskonale sprawiliście się we dwóch z naszym młodym przyjacielem.
Zwrócił do nas twarz rozpromienioną dobrym, ojcowskim uśmiechem, ale europejski świat
nauki mocno by się zdziwił widząc swe wybrane dziecię i nadzieję przyszłości, potargane, z
rozwianym włosem, nagą piersią, siedzące w łachmanach, z puszką konserw między kolanami
i kawałkiem zimnej australijskiej baraniny w garści. Indianin podniósł na niego wzrok, pisnął
cicho, rozpłaszczył się na ziemi i przytulił do nóg Roxtona.
Nie bój się, dziecino powiedział lord John głaszcząc jego splątane włosy.
Profesorze Challenger, boją się pana i muszę powiedzieć, ze się im nie dziwię. Nic, nic, mój
mały, to taki sam człowiek jak my.
Mój panie! krzyknął Challenger.
To jednak pańskie szczęście, że pan tak oryginalnie wygląda. Gdyby pan nie był
podobny do króla...
Lordzie Roxton, pozwala pan sobie za wiele!
Ale to fakt.
Proszę zmienić temat. Pańskie uwagi są nietaktowne i niezrozumiałe. Powinniśmy się
zastanowić, co robić z tymi Indianami. Najlepiej byłoby odprowadzić ich do domu,
gdybyśmy wiedzieli, gdzie mieszkają.
To nic trudnego wtrąciłem. Mieszkają w jaskiniach po drugiej stronie środkowego
jeziora.
Nasz młody przyjaciel wie, gdzie mieszkają. Zdaje się, że jest to dość daleko.
Dobre dwadzieścia mil powiedziałem. Summerlee jęknął.
Nigdy tam nie dojdę. Ale zdaje mi się, że słyszę tropiące nas małpoludy.
Gdy to mówił, z głębi ciemnego lasu doszły nas bełkotliwe głosy. Indianie znów zaczęli
skomleć żałośnie.
Musimy uciekać, i to szybko rzekł lord John. Paniczyku, pomoże pan profesorowi
Summerlee. Indianie poniosą zapasy. Jazda więc, póki nas nie dojrzały.
- 96 -
W niecałe pół godziny doszliśmy do kryjówki i zaszyliśmy się w krzakach. Przez cały dzień
od naszego starego obozu dochodziły nas wzburzone glosy małpoludów, ale nie widzieliśmy
żadnego z nich. Zmęczeni biali i czerwonoskórzy zasnęliśmy głęboko. Wieczorem, gdy
jeszcze drzemałem, ktoś pociągnął mnie za rękaw. Przy mnie klęczał Challenger.
Panie Malone, prowadzi pan dziennik naszej wyprawy i pewnie chce go pan ogłosić
drukiem powiedział uroczyście.
Jestem tu tylko w roli reportera odparłem. No, tak. Mógł pan słyszeć parę
niemądrych uwag lorda Roxtona, który jak gdyby przypisywał rni pewne... pewne
podobieństwo...
Tak, słyszałem.
Chyba nie potrzebują panu mówić, że ogłoszenie tych insynuacji... jakaś niezręczność w
pańskim sprawozdaniu z ostatnich przygód... byłaby bardzo dla mnie przykra.
Będę się trzymał prawdy.
Uwagi lorda Johna często są zupełnie fantastyczne. Skłonny jest on przypisać
szacunek, jaki prymitywne istoty okazują ludziom wyższym sobie duchem i charakterem,
jakimś względom wyssanym z palca. Rozumie pan, o co ml chodzi?
Rozumiem doskonale.
Liczę na pańską dyskrecję. I po długiej pauzie dorzucił: Król małpoludów był
doprawdy nieprzeciętnym stworzeniem... niepospolitym, inteligentnym i przystojnym. Nie
uderzyło to pana?
Był doprawdy niezwykły odrzekłem. Profesor, znacznie spokojniejszy, położył się i
zasnął.
ROZDZIAA XIV
TO BYAY PRAWDZIWE PODBOJE
Przypuszczaliśmy, że małpoludy nic nie wiedzą o naszej kryjówce, niebawem jednak ta
pomyłka się wydała. Las był cichy, żaden listek nie drgnął na drzewie, wszędzie panował
zupełny spokój, ale z poprzedniego doświadczenia powinniśmy byli wiedzieć, jak cierpliwie i
[ Pobierz całość w formacie PDF ]