[ Pobierz całość w formacie PDF ]
- Nie wiem, którędy poszły! - odkrzyknął Davidson.
- Co tam gadasz? Poka\!
- Nie mogę ci pokazać, bo zniknęły! Eugene zastanowił się nad tą
odpowiedzią.
- Zwolnij, chłopcze! - Machnął ręką przez okienko, zatrzymując resztę armii. -
Stań tutaj. Stań! Davidson zatrzymał samochód.
- I zgaś te cholerne światła. Wy wszyscy te\.
Reflektory zostały wyłączone. Nagle zapadł mrok. I milczenie. Nic nie było
widać ani słychać. Zniknęły. Cała jękliwa gromada potworów rozpłynęła się w
powietrzu.
Kiedy wzrok ludzi przywykł do blasku rzucanego przez księ\yc, pustynia stała
się lepiej widoczna. Eugene wysiadł z samochodu i patrzył na piasek, szukając
śladów.
- Niech to cholera - powiedział bardzo łagodnie.
Lucy przestała biec. Podchodziła do samochodów. Ju\ było po wszystkim.
Wszyscy zostali oszukani.
Nagle usłyszała Aarona. Nie widziała go, lecz jego głos dobiegał wyraznie jak
dzwon i jak dzwon ogłaszał nadejście święta.
Eugene te\ go usłyszał i uśmiechnął się. Mimo wszystko byli blisko.
- Hej! - wołał chłopiec.
- Gdzie on jest? Widzisz go, Davidson? Davidson pokręcił głową, lecz prawie
w tej samej chwili krzyknął:
- Czekaj! Czekaj! Widzę światło! Patrz, prosto przed nami!
- Widzę.
Z przesadną ostro\nością Eugene kazał Davidsonowi wracać za kierownicę.
- Prowadz, chłopcze. Ale powoli. I bez świateł.
Davidson przytaknął. "Dalsze meduzy do rozgniatania -pomyślał. - Mo\e mimo
wszystko dorwiemy te diabły. Czy\ nie jest to warte małego ryzyka?"
Konwój ruszył w dalszą drogę, wlokąc się w ślimaczym tempie.
Lucy zaczęła znowu biec, widziała teraz drobną postać Aarona, stojącą na
skraju skalnej rampy prowadzącej pod ziemię. Samochody jechały w jej kierunku.
Widząc jak się zbli\ają, Aaron przestał krzyczeć i zaczął schodzić po
pochyłości. Nie miał ju\ na co czekać, był pewien, \e za nim pójdą. Jego bose stopy
prawie nie zostawiały śladów na drobnym piasku. U podnó\a stoku w mrokach ziemi
widział uśmiechającą się do niego i przyzywającą go resztę rodziny.
- Wchodzi tam - powiedział Davidson.
- To jedz za tym małym łobuzem - powiedział Eugene. -Dzieciak mo\e nie
wiedzieć, co robi. Włącz światło.
Reflektory spoczęły na Aaronie. Miał podarte ubranie, szedł bardzo powoli.
Stojąca kilka metrów od pochyłości Lucy zobaczyła, \e pierwszy samochód
zaczął zje\d\ać za chłopcem w dół do...
- Nie - powiedziała do siebie. - Nie!
Davidson przestraszył się nagle. Zaczął zwalniać.
- Dalej, chłopcze! - Eugene znów szturchnął go strzelbą w krocze. -
Zapędziliśmy ich do kąta. Mamy ich norę. Chłopak prowadzi nas prosto do nich.
Ju\ wszystkie samochody znalazły się na stoku, ich koła ślizgały się po
piasku.
Aaron odwrócił się. Za nim stali ojcowie. Ich ciała fosforyzowały w
ciemnościach, tworząc paradę niesamowitych kształtów. Ze swoimi nogami,
szczypcami, łuskami i pazurami rzeczywiście mogły kojarzyć się ludziom z diabłami.
Eugene zatrzymał oddział, wysiadł z samochodu i ruszył do Aarona.
- Dziękuję, chłopcze - powiedział. - Podejdz tutaj, zajmiemy się tobą. Mamy
ich. Jesteś bezpieczny. Aaron patrzył na niego, nic nie rozumiejąc.
Z tyłu policjanci wysiadali z samochodów i przygotowywali broń. Pospiesznie
składali działko przeciwpancerne, repetowali strzelby, wyciągali granaty.
- Chodz do taty, chłopcze - przymilał się Eugene. Aaron nie ruszył się, więc
Eugene zszedł kilka metrów w dół. Davidson wysiadł równie\, trzęsąc się ze strachu.
- Mo\e powinieneś odło\yć broń. Pewnie się jej boi -powiedział. Eugene
chrząknął i opuścił trochę lufę strzelby.
- Jesteś bezpieczny - powiedział Davidson. - Ju\ wszystko dobrze. Podejdz do
nas, chłopcze. Powoli.
Twarz Aarona poczerwieniała. Nawet w mylącym świetle reflektorów widać
było wyraznie, \e zmienia kolor. Policzki wydymały mu się jak balony, skóra na czole
falowała, jakby roiły się pod nią robaki. Głowa się rozpływała, zmieniała szybko
kształt, migała i rozkwitała. Maska chłopca znikała, ukazując schowaną pod nią
wielką, niesamowitą twarz ojca.
Gdy Aaron stawał się synem swojego ojca, zbocze zaczęło mięknąć.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]