[ Pobierz całość w formacie PDF ]

prosto z termosu i dławiąc się fusami, a potem poszukałem szafki ubraniowej. Były dwie 
wąskie, wysokie, z szarej stali, takie same jak w wojsku, fabrykach i internatach. Obie zamknięte
na maleńkie, blaszane kłódeczki.
Bywają takie chwile, kiedy jest o tę jedną przeszkodę za dużo.
Może należało postąpić subtelniej. Być może należało wygiąć haczyk ze spinacza i postarać
się otworzyć te kłódeczki. W końcu nie mogą być takie skomplikowane. Może trzeba było
poszukać klucza. Ale miałem już dosyć. Byłem nagi, Bóg wie gdzie, ukradli mi ciało,
torturowali, usiłowali ożenić z widmem, zapakowali do worka, zamknęli w lodówce, wyznaczyli
sekcję moich zwłok na za dwie godziny, a teraz jeszcze zamknęli szafki na kłódeczki.
Wyszedłem na korytarz i wróciłem z pomalowanym na czerwono strażackim toporem, który
zdarłem z haków w szafce ze sprzętem przeciwpożarowym.
W jednej z szafek znajdowało się cywilne ubranie mojego strażnika. Ortalionowa, paskudna
kurtka w jakichś absurdalnych, papuzich kolorach, koszula w kratkę, grafitowe spodnie od
garnituru i półbuty.
Spodnie kończyły mi się w połowie łydki, za to za paskiem mógłbym przenieść sporą owcę.
Buty, oczywiście, były za małe.
W drugiej szafce, jak się domyślałem, znajdowało się ubranie zmiennika, niestety, upiorny
czarny mundur, udający kombinezon antyterrorysty. Butów nie znalazłem w ogóle. Czarne
spodnie ze zbyt wielkimi i zbyt nisko wszytymi kieszeniami udowymi były za ciasne, ale nie aż
tak krótkie jak poprzednie. Mogły ujść, zwłaszcza kiedy poluzowałem taśmy ściągające na
biodrach. Niestety, miały debilny, żółty lampasik ze sznureczka wszyty na bokach, który musiał
zwracać uwagę, że to nie jest zwykły przyodziewek.
Zabrałem w końcu spodnie od munduru jednego strażnika, obszerną koszulę i kurtkę drugiego.
Posługując się toporem, złamałem półbutom zapiętki i uzyskałem coś w rodzaju dziwacznych
chodaków, ale mogłem od biedy w nich chodzić i od przodu nie budziłem takiego niezdrowego
zainteresowania jak człowiek przemierzający ulice boso.
W portfelu rabowanego przeze mnie wartownika znajdowało się dziewięćdziesiąt pięć złotych
i czterdzieści groszy. Były tam też dokumenty, te zostawiłem, zapisałem sobie tylko nazwisko
i adres, postanowiłem, że jeżeli przeżyję, wyślę mu jakąś sensowną sumkę. Dowiedziałem się
też, że o ile był zameldowany tam, gdzie pracował, to jestem w Poznaniu.
Rękawem wytarłem stylisko topora, szafki i wszystko, czego, jak mi się zdawało, dotykałem.
Ocknąłem się na dzwięk policyjnej syreny. Zwykle zżymałem się na taki oczywisty idiotyzm,
jak podjeżdżanie do miejsca przestępstwa na sygnale. Tym razem byłem za to wdzięczny.
Wóz patrolowy wyłączył syrenę jakieś sto metrów od szpitala, kiedy walczyłem z kluczami,
usiłując znalezć ten od drzwi wejściowych. Widziałem jednak błyski niebieskiego światła na
ścianach kamienic za murem.
Błyski, które się zbliżały.
Odskoczyłem od przeszklonych drzwi i pobiegłem korytarzem z chodakami w jednym ręku
i pękiem kluczy w drugim, szeleszcząc absurdalną kurtką i czując, że spodnie przetną mnie zaraz
na pół. Zatrzymałem się tylko przy szafce ze sprzętem przeciwpożarowym, żeby rzucić okiem na
plan wyjść ewakuacyjnych, po czym znowu pobiegłem przed siebie.
Wyjście ewakuacyjne było oznaczone zgodnie z wszelkimi normami Europy, ale, rzecz jasna,
zamknięte. Gdyby było otwarte albo zamknięte na wewnętrzną zasuwkę, to ludzie by sobie przez
nie wychodzili i samowola gotowa. Gdzieś za mną słychać było dziarskie policyjne nawoływania
i walenie w szybę drzwi. Klucz, który pasował do tylnych drzwi, znajdował się gdzie indziej,
w sejfie lub w jakiejś szafce w kanciapie, którą powinienem był ogołocić, tym bardziej że
sparaliżowałoby to działania interwencyjne, ale nie na kółku wartownika.
Obok drzwi znajdowało się wąskie piwniczne okienko. Otworzyłem je i wyczołgałem się na
zewnątrz, po czym przebiegłem przez zapyziałe podwórko.
Niemal natychmiast okazało się, że znajduje się tam ogromna kupa koksu i zaraz nadepnąłem
na ziarno ostrej szlaki, wbijając je sobie w stopę. Kuśtykając, dobiegłem do betonowego płotu
zwieńczonego zardzewiałym drutem kolczastym, rzuciłem za mur butami, przewiesiłem przez
zasieki kurtkę i przelazłem na drugą stronę, kalecząc się dodatkowo w rękę i drąc ortalionową
połę przyodziewku.
Miałem rozwalone czoło, poharatane całe ciało, bolała mnie głowa, czułem też coś niedobrego
w środku, rozwaliłem nogę i kulałem jak kozioł. Wyglądałem jak strach na wróble, zamiast
butów miałem improwizowane saboty, cisnące niczym buty hiszpańskie, mój majątek ograniczał
się do dziewięćdziesięciu pięciu złotych, połowy paczki fajrantów, rozmemłanej paczki plastrów
i jednorazowej zapalniczki.
Ale żyłem.
Siedziałem na jakimś przystanku pod wiatą i paliłem cuchnącego papierosa, produkowanego
chyba z koziej sierści. Siąpiła mżawka. Pękała mi głowa, jakbym oberwał pałą. Gdyby można
było zwymiotować z głodu, dawno bym to zrobił. Miałem dreszcze i jednocześnie było mi
duszno. Bolał mnie żołądek i marzłem.
Ale za to udała mi się brawurowa ucieczka z kostnicy.
No i żyłem.
Bardzo daleko od domu.
Odpocząłem na przystanku i powlokłem się przed siebie, kuśtykając, z postawionym
kołnierzem barwnej kurtki, z rękoma wciśniętymi w kieszenie.
Znalazłem sklep nocny. Jakieś osobliwe towarzystwo przed wejściem zareagowało na mój
wygląd z szacunkiem, natomiast ekspedientka wzdrygnęła się lekko.
W ogromnych ladach chłodniczych pyszniły się kiełbasy, sery, na półkach cieszyły oko puszki
rozmaitych frykasów, takich jak  salceson saperski albo  mielonka rodzinna , kusząco
prezentowały się butelki rozmaitych trunków. Dosłownie czułem aromat  paprykarza
szczecińskiego lub pasztetu  ulubionego , mimo że tkwiły w szczelnych konserwach. Kupiłem [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • pantheraa90.xlx.pl