[ Pobierz całość w formacie PDF ]
albo ty wyjmij może, co? Taka czarna, z suwakiem i takim zielonym maziajem na boku, no
znasz ją - trajkotała, uśmiechnięta od ucha do ucha.
Jojko poklepał ją po ramieniu i rozejrzał się w poszukiwaniu nowego znajomego
córki.
- Aga, a kto to był ten pan, co z nim siedziałaś? - zapytał, patrząc, jak mężczyzna
schyla się przy luku bagażowym. - Nauczyciel nowy?
- No w sumie tak - uśmiech nie schodził z twarzy dziewczyny. - Wiesz, to ten od
tańca. Jezu, tata, ja ci w ogóle muszę tyle opowiedzieć! Bo mnie wybrali do tańca dla
arcybiskupa, i będę chodziła na lekcje dodatkowe, i sukienki będą szyte, i kurczę, naprawdę
tyle się dzieje!
- Co? Jakiego arcybiskupa? - zdziwił się ojciec. - Co ty wygadujesz? - śledził wciąż
oddalającego się powoli Kozioła. - A ten nauczyciel to dlaczego z tobą siedział? Jakaś kara?
- Nie, no co ty, tata, jaka kara - parsknęła śmiechem Agnieszka. - Chyba nagroda
raczej. No po prostu lubi mnie i jechaliśmy razem, całą drogę gadaliśmy.
- Ale o czym wyście mogli gadać? - Jojko nie był przekonany. - Tyle godzin? Z
nauczycielem? A czemu Zosia taka naburmuszona? Pokłóciłyście się?
- Nie wiem, obraziła się czy coś, wiesz, ona jest taka dziecinna czasami, że naprawdę.
- Agnieszka popchnęła ojca w stronę autokaru. - Idz po torbę, bo zaraz odjedzie.
Sama zaś rozejrzała się za swoim nowym najlepszym kolegą, tego jednak nie było już
w polu widzenia.
Gdy Agnieszka z ojcem wracali spod szkoły do domu, wypłynęła znów sprawa
arcybiskupa. Jojko przewracał oczami i kręcił głową, słysząc o planach wychowawczyni
swojej córki. Miał ochotę wziąć i opisać to wszystko w długim liście do redakcji "Nie".
Powinni przysłać tu, do tej szkoły, swojego reportera, żeby to wszystko, cały ten cyrk opisał.
Opisał złośliwie i bezbożnie. Z użyciem naprawdę brzydkich wyrazów. Zresztą to nie jest
taka głupia koncepcja, przecież to, co się dzieje w tej niby świeckiej szkole, woła o pomstę.
Kozioł wówczas pędził już na przystanek autobusowy, żeby dotrzeć szybko do domu.
Chciał koniecznie, zanim zrobi się za pózno, zadzwonić do matki i sprawdzić, jak ma się
Fred. Miał złe przeczucia. Nie był też pewien, czy dobrze postąpił z ojcem Agnieszki, może
powinien był podejść i się przedstawić, jakoś zawiązać nić porozumienia, pokazać się od
dobrej strony, zasugerować wspólnotę pokoleniową, wybadać grunt? Ale skrewił, przestraszył
się i zbiegł. Miał wrażenie, że ten facet w niezbyt pięknej kurtce, do którego Agnieszka była
nawet trochę podobna, wyczułby go. Jak pies tresowany do szukania narkotyków na przejściu
granicznym. %7łe wywąchałby swąd zepsucia. Lepiej być może zatem było się zmyć i
przeczekać tatuśka. I być może Kozioł nie grzeszył przesadną empatią ani wrażliwością na
drugiego człowieka, ale jego obleśna intuicja zboczeńca działała niezawodnie. W Marianie
Jojko, obserwującym córkę rechoczącą wesoło i obejmowaną przez faceta, który był od niej
dwa razy starszy, coś zaskrzypiało. Jakby ktoś otwarł dawno nieoliwione drzwi. IIIIIIIiiiiiii -
niepokojący dzwięk zabrzmiał w głębi Mariana. Sam nie wiedział dlaczego, wszystko
rozgrywało się gdzieś w podświadomych rejonach, w nieuświadomionych do końca
intuicjach. Stojąca woda, na której spokojnej tafli nagle przysiadł komar i swym prawie
niewyczuwalnym ciężarem zmarszczył na chwilę błyszczące lustro. Może i był ojcem
niedzielnym, ale jednak, do cholery, był ojcem!
Kozioł tymczasem, pędzony złym przeczuciem, ledwo dotarł do domu, rzucił w kąt
torbę z brudnymi ubraniami i wybrał numer telefonu matki. Po drugiej stronie kabla
telekomunikacyjnego odpowiedziały jedynie kolejne, długie, niosące się w ciszy sygnały.
Biiiiiip, biiiiiiip, biiiiiiip... Nikt nie podniósł słuchawki. Może poszła do sąsiadki albo zakupy
jakieś robi, zadzwonię potem - pomyślał i zajął się wypakowywaniem ubrań z torby, nastawił
wodę na herbatę, włączył telewizor. Kiedy się obudził, na ekranie migał obraz kontrolny.
Spojrzał na zegarek - trzecia. - Ożeż! - rzucił, rozmasowując skamieniałe od niewygodnej
pozycji na fotelu mięśnie karku. Powoli doczłapał do łóżka i jak stał, w ubraniu, pacnął w
skotłowaną pościel.
Obudził się jak na kacu. Kapeć w ustach, twarz pomięta od poduszki, zapach potu
dobijający spod dawno niemytej pachy.
Otwarł oczy i przeciągnął się, aż mu gnaty strzeliły. Usiadł na łóżku, podrapał się po
głowie (bo po jajach nie bardzo mógł przez spodnie) i sięgnął po wodę stojącą na stole
nieopodal. Pociągnął łyk i przepłukawszy nocne flegmy, podniósł słuchawkę telefonu, by
wykręcić milczący wczoraj numer. Biiiiip, biiiip, biip... Znowu echo. Hm... No, to zaczyna
być dziwne. Jakoś do niej niepodobne. Powinna być o tej porze w domu. Emeryci przecież
nie mają życia towarzyskiego ani nic. Co w takim razie z psem, do cholery? Czy ona go w
ogóle karmi?
Wyszedł z domu i ruszył pod dworzec. Tym razem nawet nie zaszczycił spojrzeniem
bogatej ruskoukraińskiej kolekcji badziewia rozłożonej na łóżkach polowych. Spieszył się.
Brudnoczerwony autobus, wyjąc i zostawiając kłęby spalin, odjechał z przystanku, na którym
wysiadł Kozioł, a on sam, kaszląc i łzawiąc, ruszył w stronę domu ukrytego w ogrodzie.
Nacisnął klamkę. Zamknięte. Brama wjazdowa też nie do sforsowania - strzegła jej kłódka,
którą matka umieściła tam, sprzedawszy ich starego fiata po śmierci ojca. W głębi podwórka
było zupełnie cicho. Kozioł postanowił sforsować niezbyt wysoki płot z siatki, wspiął się na
podmurówkę, do której przyczepiono zieloną kratownicę, gdy usłyszał nagle krzyk:
- Panie, co pan robisz! Złaz pan, bo milicję wezwę!
Pan Edmund, hodowca gołębi, stał jakieś dwadzieścia metrów od niego i groznie
podpierał się pod boki.
- Panie Edku - wysapał Kozioł, zeskakując z murku. - Niech pan nie pierdoli głupot,
milicji już nie ma, to po pierwsze, a po drugie - co, pan mnie nie poznajesz?
Pan Edek podszedł bliżej. Widać było wielki wysiłek umysłowy na jego zafrasowanej
twarzy.
- No nie może być, Paweł? Chłopie, tyś się zmienił! Ja bym serio wezwał milicję, tak
się zmieniłeś.
- No widzi pan, panie Edku, nie ma co alarmu podnosić, to tylko ja. - Kozioł otrzepał
sobie spodnie ubrudzone od zakurzonej siatki ogrodowej.
- A właściwie czemu ty tu, a nie w szpitalu? - Edek stanął już całkiem blisko, tak że
można było wyczuć mało subtelną woń niedawno przyjętego alkoholu.
- Ale w jakim szpitalu?
- No w miejskim - Edek zmarszczył brew.
- Ale po co w miejskim szpitalu? - Kozioł poczuł, jak szpileczki strachu zaczynają mu
się wbijać w ciało.
- No u matki! Przecież ona ledwo z życiem tu uszła.
- Panie Edku, co pan znowu pierdolisz jak z tą milicją. Co ma moja matka do szpitala?
- To ty nic nie wiesz? Przecież tu nawet z gazety byli tego psa oglądać. Rzucił się na
twoją matkę jakiś wielki pies, ja wiem, jakiś bernardyn czy wilczur, nie wiem, bo go nie
widziałem, bo jak żem tu przyszedł, to ścierwo już zabrały jakieś służby. No ale w każdym
[ Pobierz całość w formacie PDF ]