[ Pobierz całość w formacie PDF ]
żarłacza czy siwej pielęgniarki , przybłąkanej z wód australijskich. Niech
się tylko taki rekin zbliży, na długo zanim pasażerowie odgadną przyczynę,
wszyscy malcy uciekają z wody ratując się w dzikim popłochu.
Było to po podwieczorku. Panna Caruthers stała na pokładzie pod
płóciennym dachem, otoczona całą swą świtą.
Stary kapitan Bentley, na którego właśnie skinęła, na jej
życzenie zgodził się, po raz pierwszy... i ostatni, wpuścić
tych chłopców na pomost. Rozumiecie, panna Caruthers była
pływaczką i interesowała się nurkowaniem. Zebrała od nas
całą kolekcję drobnych monet i sama wrzucała je do wody,
pojedynczo i garściami, układała warunki zawodów, ganiła
chybienia, rozdawała nadprogramowe nagrody za
najzręczniejsze zwycięstwa, słowem, kierowała całym
przedstawieniem.
Szczególnie zajmowały ją skoki do wody. Wiadomo, że przy skakaniu
nogami naprzód z dużej wysokości trudno jest utrzymać w powietrzu
pozycję pionową. Punkt ciężkości ciała męskiego leży wysoko, co powoduje
tendencję do wywracania kozłów. Malcy jednak posługiwali się metodą,
której panna Caruthers nie znała i której chciała się nauczyć. Skacząc ze
szlupbelek*, [Szlupbelka - konstrukcja metalowa, na której zawiesza się
szalupę.] rzucali się w dół, z głową i ramionami podanymi naprzód,
patrząc w wodę. Dopiero w ostatniej chwili raptownie się prostowali i tak
wchodzili w wodę.
Zliczny to był widok. Nie nurkowali zbyt dobrze, z
wyjątkiem jednego, który robił to doskonale, jak zresztą i
wszystkie inne sztuczki. Musiał uczyć go jakiś Europejczyk,
bo chłopak dawał nurka prawidłowo jaskółką i tak pięknie,
jak mi się nigdy nie zdarzyło zobaczyć. Wiecie, głową
naprzód, z wielkiej wysokości, trzeba wejść w wodę pod
idealnym kątem. Chybić odrobinę - grozi co najmniej
skrzywieniem kręgosłupa i kalectwem do końca życia. Niejeden
nawet śmiercią przypłacił niezręczność. Ale ów malec
potrafił tego dokonać. Skakał z omasztowania z
siedemdziesięciu stóp. Z założonymi na piersiach rękami, z głową
odrzuconą w tył, mknął jak ptak w górę, przed siebie i w dół, równolegle do
wody, tak, że gdyby w tej pozycji uderzył o powierzchnię, rozcięłoby go
na połowę. Lecz w momencie, gdy już miał dosięgnąć wody, spuszczał
głowę i osłaniał ją wyciągniętymi ramionami, ciało wdzięcznie przeginał
ku dołowi i zanurzał się idealnie prosto.
Chłopiec powtarzał skoki raz po raz, zachwycając nas
wszystkich, a szczególnie pannę Caruthers. Miał dwanaście,
najwyżej trzynaście lat, ale wyglądał najbystrzej z całej
gromady. Był ulubieńcem i przywódcą towarzyszów. Choć
znajdowało się tam kilku znacznie od niego starszych,
wszyscy uznawali jego wyższość. Był pięknym chłopcem, młodym
bożkiem z ożywionego spiżu, o szeroko rozstawionych oczach,
patrzących rozumnie i odważnie, bańką mydlaną, pyłkiem,
wspaniałym płomieniem, iskrą życia. Widywaliście takie
cudowne istoty wśród zwierząt, na przykład lamparty, konie,
stworzenia niespokojne, zbyt żywe, by spocząć, o mięśniach
jedwabistych, których każde poruszenie jest pełne wdzięku,
każda czynność dzika i nieposkromiona, a skondensowana
żywotność i blask życia przelewają się wkoło. Taki był ten
chłopiec. %7ływotność tryskała z niego jak fosforescencja,
iskrzyła się na jego skórze, płonęła w zrenicach.
Przysiągłbym nieomal, iż słyszałem trzask jej iskier.
Patrząc na niego doznawało się wrażenia, że potężny wiew ozonu przenika
do płuc, taki był świeży i młody, tak olśniewający zdrowiem, tak dziko
dziki.
Tak wyglądał ów chłopiec. On to właśnie zaalarmował towarzyszów w
samej pełni zabawy. Rzucili się ku pomostowi, płynęli, jak mogli
najśpieszniej, tłocząc się jeden przez drugiego, cisnąc i bryzgając wodą. Z
przerażeniem w oczach wdrapywali się i czepiali, gdzie się dało, podawali
sobie ręce, aż wszyscy wydostali się na pomost i stanęli wpatrzeni w wodę.
- Co się stało? - spytała panna Caruthers.
- Pewno rekin - odparł kapitan Bentley. - Szczęście, że
nie złapał żadnego.
- Czy oni boją się rekinów?
- A pani nie? - odpowiedział pytaniem.
Zadrżała lekko, spojrzała za burtę i zrobiła grymas.
- Za nic w świecie nie zaryzykowałabym kąpieli tam,
gdzie mógłby, być rekin - rzekła wzdrygnąwszy się ponownie.
- Rekiny są straszne! Straszne!
Chłopcy zgromadzili się teraz na pomoście spacerowym i stłoczeni wzdłuż
poręczy patrzyli z uwielbieniem na damę, która ich tak hojnie obdarowała.
Popis był skończony, więc kapitan Bentley kazał im odejść. Powstrzymała
go panna Caruthers.
- Chwileczkę, proszę panie kapitanie. Zawsze słyszałam, że tubylcy nie boją
się rekinów.
Kiwnęła w stronę przywódcy chłopców, by podszedł bliżej, i na migi zachęcała
go do ponownego skoku. Potrząsnął głową i wraz z towarzyszami zaczął
śmiać się jak z dobrego żartu.
- Rekin - tłumaczył wskazując na wodę.
- Nie - rzekła. - Nie ma tam rekina.
On jednak pokiwał z przekonaniem głową i to samo zrobili
stojący za nim chłopcy.
- Nie, nie, nie! - zawołała panna Caruthers, po czym zwróciła się w naszą
stronę: - Kto mi pożyczy półkoronówkę i suwerena?* [Suweren - złota moneta
wartości jednego funta.]
Natychmiast wyciągnęło się ku niej pół tuzina rąk z półkoronówkami i
suwerenami. Wzięła dwie monety od młodego Artmore.
Trzymając wysoko półkoronówkę, pokazała ją chłopcom. Lecz tym razem
nie rzucili się ku poręczy, co zawsze poprzedzało skoki.
Stali głupkowato uśmiechnięci. Ofiarowywała monetę każdemu po kolei,
każdy jednak przestępował tylko z nogi na nogę, potrząsał głową i szczerzył
zęby. Cisnęła pieniądze w wodę. Tęskne i żałosne spojrzenia powędrowały
za srebrzystym błyskiem spadającej monety, ale żaden z chłopców się nie
ruszył.
- Niech pani nie robi tego z suwerenem - szepnął Dennitson.
Nie zważając na ostrzeżenie, podsunęła złoty pieniądz tuż przed oczy
najlepszego nurka.
- Nie czyń tego, pani! - rzekł kapitan Bentley. - Chorego kota nie
rzuciłbym tam, gdzie jest rekin.
Ale ona roześmiała się, zdecydowana wykonać swój pomysł, i w dalszym
ciągu wabiła chłopca.
- Nie kuś go, pani - nalegał Dennitson. - Dla niego to fortuna, gotów za nią
skoczyć.
- A pan by nie skoczył? - zapaliła się. - Gdybym to ja rzuciła? - Ostatnie
słowa wymówiła łagodniej.
Dennitson potrząsnął głową.
- Pan się wysoko ceni - zauważyła. - Za ile suwerenów by
pan skoczył?
- Nie wybito ich dosyć na ten cel - brzmiała odpowiedz.
Spierali się przez chwilę. W potyczce słownej z
Dennitsonem zapomniała o chłopcu.
- Dla mnie? - spytała bardzo łagodnie.
- Aby uratować pani życie: tak, inaczej nie.
Zwróciła się ponownie do chłopca. Podsunęła mu monetę
przed oczy, oślepiając go ogromem jej wartości. Potem udała, że ciska ją za
burtę. Chłopiec mimo woli zrobił pół kroku w tym kierunku, lecz
powstrzymały go ostre krzyki i napomnienia towarzyszów. Głosy ich
brzmiały też gniewem.
- Wiem, że to tylko żarty - rzekł Dennitson. - Niech pani żartuje, ile się pani
podoba, lecz na miłość boską, proszę nie rzucać monety.
Czy powodowała nią dziwna wrodzona skłonność do
[ Pobierz całość w formacie PDF ]