[ Pobierz całość w formacie PDF ]
chrapanie, a pośród mgły na rzece zamajaczyły cienie.
Oo... powiedział do siebie Tumai, poszczękując zębami Lud
słoni zbiera się tej nocy. Będzie zatem taniec!
Kala Nag wydostał się z wody, czyniąc dużo hałasu i świsnąwszy trąbą,
by oczyścić jej przewód, zaczął kroczyć pod górę. Ale nie był już sam i
nie potrzebował torować sobie drogi. Rzecz ta była już dokonana i
poprzez usiłujące powstać trawy wił się szeroki gościniec, jakby
dopiero co przeszło tędy paręset słoni.
Tumai rzucił za siebie spojrzenie i zobaczył olbrzymiego, dzikiego
samca z groznymi kłami i maleńkimi oczkami wieprza, połyskującymi
jaskrawo. Przez moment patrzył, jak z trudem wydobywa się z
grząskiego grantu, potem zawarły się gałęzie i dążyli znowu w górę
pośród łoskotu łamanych konarów, ryku, trąbienia i świstu.
Kala Nag zatrzymał się wreszcie na szczycie góry pomiędzy dwoma
drzewami. Takie same drzewa okalały wielką, nieregularną polanę
kilkunastu morgów powierzchni, a cała ta przestrzeń pozbawiona była
roślinności i twardo ubita jak podłoga. Pośrodku niej sterczało kilka
uschłych, obnażonych z kory drzew, połyskujących w świetle białym,
gładkim drewnem. Z górnych konarów zwieszały się liany i kielichy ich
kwiatów jaśniały woskowo, sennie, ale poza tym, aż do muru lasu nie
rosło nic, a wszędzie widniała owa płaska, twarda podłoga.
Kolor miała stalowosiny, a czerniły się na niej kontury kilkunastu
słoni, jakby plamy z atramentu. Tumai patrzył z przerażeniem na
wysuwające się nieprzerwanie z gąszczu postacie przybywających słoni
i liczył, ile ich jest. Co prawda umiał liczyć tylko do dziesięciu, ale
znaczył na palcach dziesiątki, niedługo jednak zabrakło mu palców i
uczuł zawrót głowy. A spoza polany ciągle jeszcze dolatywał trzask
gałęzi, łamanych przez torujące sobie drogę zwierzęta. Te, które
stanęły na polanie, zachowywały się cicho i poruszały bezgłośnie jak
widma.
Były tu samce dzikie, z białymi kłami i mnóstwem liści, gałązek, i
szyszek w każdej fałdzie skóry i za uszami, były też opasłe, ciężkie
samice z warchlakami o różowawej skórze, niedosięgającymi im do
kolan i plączącymi się pod nogami matek. Tumai widział również
młodziaki z małymi kłami, niezmiernie dumne z tej oznaki dojrzałości,
dalej suche, kościste staruszki z twarzami okrytymi głębokimi
zmarszczkami i trąbami przypominającymi suche konary drzew, a
wreszcie stare buhaje, noszące na bokach i grzbietach głębokie, długie
szramy, pamiątki dawnych, zaciętych bojów. Ciało ich oblepione było
zeschłym błotem, pozostałem po kąpielach w bagniskach dżungli, a
pośród nich widniał kolos ze złamanym kłem i wielką blizną na czole,
będącą śladem pazurów tygrysa.
Aeb przy łbie stały słonie zwartym kołem wokół polany, niektóre
spacerowały po niej parami, inne wreszcie chwiały się w miejscu.
Tumai wiedział, że jest całkiem bezpieczny, póki będzie spokojnie leżał
na grzbiecie Kala Naga, gdyż dziki słoń, nawet podczas straszliwych
scen w keddach nie podniesie nigdy trąby, by zrzucić na ziemię
człowieka, siedzącego na grzbiecie słonia oswojonego. Tym więcej nie
groziło mu nic tej nocy, że słonie zupełnie zapomniały o ludziach. Raz
tylko nastawiły uszu, posłyszawszy w lesie brzęk łańcucha, ale okazało
się, że była to Pudmini, ulubienica Sahiba Petersena, przybyła ze
szczątkami pęt u nogi. Szła wprost z głównego obozu, wyrwawszy pal i
strzaskawszy go o jakąś skałę, a obok niej zauważył Tumai jakiegoś
innego nieznanego słonia ze świeżymi śladami otarć od powrozów na
piersiach i plecach, który widać wyrwał się również z któregoś
obozowiska w górach. Kiedy nareszcie w lesie zapanowała cisza i
gałęzie przestały trzeszczeć, Kala Nag ruszył naprzód, pochrząkując i
chrapiąc, w sam środek tłumu, a inne słonie, uczyniwszy to samo,
zaczęły pochrząkiwać i rozmawiać we własnym języku.
Z wysokości grzbietu Kala Naga, chłopiec widział mnóstwo rozrosłych
barków, kiwających się uszu, wijących się trąb i połyskujących oczu.
Słyszał również szczęk potrącających się przypadkiem kłów, tarcie się
skór w ścisku i świst ogonów poruszających się szybko. Po pewnym
czasie, księżyc ukrył się za chmurą i nastał mrok, ale owo regularne
potrącanie, tarcie, chrząkanie i posuwanie się to w tył to naprzód nie
ustawało ani na chwilę. Tumai wiedział, że Kala Nag otoczony jest
wokół tłumem słoni i że żadna siła nie skłoni go do rozstania się z
nimi, przeto zacisnął z desperacją zęby i leżał dalej spokojnie. Było mu
gorzej i straszniej jeszcze niż w kedda, bo tam błyskały pochodnie i
czuło się ludzkie istoty w pobliżu, tu zaś czuł się zupełnie osamotniony
i słaby, toteż drgnął ze strachu, gdy raz jakaś trąba dotknęła
przypadkiem jego kolana.
Nagle któryś ze słoni zatrąbił donośnie, a wszystkie inne zawtórowały
chórem i przerazliwe owe wrzaski trwały przez dobre pięć czy dziesięć
sekund. Były tak potężne, że rosa spadła z liści i rozpryskiwała się na
grzbietach zwierząt, a równocześnie wszczęło się jakieś dudnienie,
zrazu ciche i zgoła dla Tumaja niezrozumiałe. Rosło ono i potężniało z
każdą chwilą, a w tej chwili zaczął Kala Nag także podnosić na
przemian przednie nogi i tłuc nimi w ziemię miarowo, jakby
olbrzymimi stęporami.
Wszystkie słonie biły teraz nogami, a odgłos ten przypominał
nieustanny grzmot, czy warkot bębnów, dobywający się z podziemnej
pieczary.
Rosa opadała wciąż, aż jej zabrakło, a dudnienie trwało dalej i stało się
tak potężne, że ziemia drżała. Tumai zatkał sobie palcami uszy, ale to
nic nie pomogło, bo ciałem jego wstrząsało owo dudnienie okropne i
nieustanne. Był w rozpaczy i zdawało mu się, że spadnie na ziemię.
Nagle wydało mu się, że Kala Nag cofnął się o kilka kroków, to znów,
że postąpił naprzód. Tupanie zmieniło się w chrzęst miażdżonych
roślin, ale po chwili znowu przeszło w dudnienie o twardy grunt.
W pobliżu gdzieś skrzypnęło drzewo. Chłopiec wyciągnął rękę i
namacał korę, ale Kala Nag poruszył się, tupiąc ciągle i Tumai znów
stracił orientację tak, że nie wiedział, czy posuwa się w tył, w bok, czy
naprzód. Słonie milczały teraz, raz tylko rozległ się równoczesny kwik
dwu młodych słoniątek i w dalszym ciągu trwało to tępe, głuche
tupanie. Trwało to około dwu godzin i biedny chłopak czuł ból w
każdym członku, gdy nagle poznał z woni powietrza, że zbliża się świt.
Na niebie zabłysła żółta smuga, widna ponad szarozielonym grzbietem
gór, a z pierwszym jej pojawieniem się tupanie ustało, jak gdyby świt
był sygnałem zakończenia tanów. Zaledwie zdążył zebrać myśli i usiąść
na grzbiecie, znikły słonie i Tumai zobaczył, że na polanie znajduje się
[ Pobierz całość w formacie PDF ]