[ Pobierz całość w formacie PDF ]

komunistycznej", Johnny zaś poprawił na: „posiadacze legitymacji partii
komunistycznej".
Czasami cała sprawa niebezpiecznie się komplikowała, aż wreszcie Johnny zaczął
nazywać ją „grą w liczby". Pewnego dnia, aby ukoić nerwy, wypił trochę i rzecz
zupełnie wymknęła się spod kontroli, ponieważ w tej samej mowie, zamieszczonej w
Congressional Record z 10. kwietnia, zaczął zmieniać liczby i podawać rozmaite
dane. Najpierw mówił o „pokaźnej grupie aktywnych komunistów w Departamencie
Obrony", następnie wspomniał o „ogromnej liczbie komunistów w Departamencie
Obrony". Przypomniał
138
liczbę dwustu siedmiu posiadaczy legitymacji partii komunistycznej i niemal
natychmiast potem oznajmił: „Nie wierzę, że na konferencji prasowej sekretarza
obrony mówiłem o dwustu siedmiu osobach, jestem przekonany, że mówiłem o ponad
dwustu". Po tych słowach pospiesznie oświadczył: „Dysponuję nazwiskami
pięćdziesięciu siedmiu komunistów pracujących obecnie w Departamencie Obrony",
aby zaraz samemu sobie zaprzeczyć: ,Wiem o grupie około trzystu komunistów
uwierzytelnionych w prywatnej korespondencji z sekretarzem obrony, których od
tego czasu zwolniono z powodu komunizmu". Wreszcie, pocąc się jak źle
przygotowany do zawodów zapaśnik, wrócił na swoje miejsce, sam siebie wprawiwszy
w kompletne osłupienie.
Wiedział, że w domu czeka go piekło, i się nie pomylił. Matka Raymonda rzuciła
się na niego jak lwica. Próbując jakoś siebie obronić i uchronić przed ciosem
tępym narzędziem, zażądał, aby uzgodnili w końcu jakąś jedną pieprzoną liczbę,
którą on będzie w stanie zapamiętać. Matka Raymonda uświadomiła sobie, że
rzeczywiście za wiele wymagała od jego skołatanej i bolącej głowy, ostatecznie
więc zgodziła się na pięćdziesiąt siedem, nie tylko dlatego że Johnny bez trudu
to zapamięta, ale i dlatego, że bez trudu zapamiętają to wszyscy kretyni, gdyż
każdemu od razu nasunie się skojarzenie z pięćdziesięcioma siedmioma odmianami
konserw, które regularnie i z doskonałym skutkiem od wielu lat reklamowano.
Po trzech miesiącach Johnny kupił matce Raymonda skrzynkę ginu za to, że
uczyniła go „najsławniejszym człowiekiem w Stanach Zjednoczonych", tak samo
dobrze radził sobie zresztą na całym świecie. Rzecz odniosła ogromny sukces -
nie minęło pięć miesięcy od dnia, gdy po raz pierwszy wygłosił swoje oskarżenie,
a komisja senacka rozpoczęła specjalne śledztwo w sprawie samego Johnny'ego,
podczas którego świadkowie wypowiedzieli ponad trzy miliony słów, z czego
milion, jak później utrzymywał Johnny, wyszedł z jego ust.
139
Niektóre osobistości publicznie oznajmiły, że nie będą tolerować Johnnyego, a
ciała złożone z wybieralnych urzędników państwowych najwyraźniej się z nim nie
zgadzały, kiedy jednak przyszło co do czego, wykręciły się od jednoznacznego
stanowiska, ponieważ do tego czasu Johnny generował potężną ilość strachu i
świecił nim prosto w oczy tym, którzy się do niego zbliżali.
Dziewięć
O dziesiątej siedemnaście rano 14. lipca 1956 roku, następnego dnia po
opublikowaniu raportu komisji śledczej w sprawie Johnnyego, w mieszkaniu
Raymonda pojawił się niewysoki mężczyzna o ciemnych włosach i skórze,
niebieskich oczach i jasnych brwiach. Był upalny sobotni poranek. Mężczyzna
nazywał się Ziłkow i pełnił funkcję dyrektora Komitetu Bezpieczeństwa
Państwowego (KGB) na region Stanów Zjednoczonych Ameryki położony na wschód od
rzeki Missisipi. Ministerstwo Spraw Wewnętrznych jest instytucją o wiele
większą, mającą szerokie kompetencje i uprawnienia, ale jeśli chodzi o sprawy
bardziej publicznej natury, to jego jurysdykcja ogranicza się do terytorium
Związku Radzieckiego. Z kolei KGB to tajna policja - jej dyrektor ma obecnie
rangę ministra i jest osobistością budzącą większy postrach niż Gomel, aktualny
minister spraw wewnętrznych. Ziłkow był dumny z reprezentowanej przez siebie
władzy
W odpowiedzi na dzwonek Raymond otworzył drzwi i zimnym wzrokiem zmierzył
nieznajomego. Od pierwszej chwili poczuli do siebie antypatię, co jednak nie
świadczy źle o Ziłkowie, ponieważ Raymond prawie do wszystkich od pierwszej
chwili czuł antypatię.
- Tak? - zapytał nieprzyjemnie.
- Nazywam się Ziłkow, panie Shaw. Rano poinformowano pana przez telefon, że
przyjdę, aby odwieźć pana do lecznicy Swardona.
- Spóźni} się pan - odpar\ Raymond i odwróci\ się, ruszając ku walizkom.
Nieznajomemu pozostawił decyzję, czy wejść, czy czekać na korytarzu.
141
- Spóźniłem się zaledwie dwie minuty - warknął Ziłkow
- Ale to jest spóźnienie, tak czy nie? Zawarliśmy ustny kontrakt. Jeśli w
przyszłości będziemy załatwiać jakieś interesy, niech pan spróbuje to
zapamiętać.
- Po co panu te trzy walizki? Ile rzeczy, pana zdaniem, jest potrzebnych
człowiekowi w szpitalu?
- A czy prosiłem, żeby mi pan pomógł z bagażem?
- Nie w tym rzecz. Ofiara wypadku drogowego nie trafia do szpitala z trzema
walizami. Co najwyżej może pan spakować najbardziej potrzebne rzeczy do aktówki.
- Aktówki?
- Wie pan, co to jest?
- Oczywiście.
- Ma pan aktówkę?
- Jedną? Mam trzy!
- Proszę spakować najpotrzebniejsze rzeczy do aktówki i jedziemy.
-Nie. -Nie?
- Sam tam pojadę. Nic mi nie mówiono o pakowaniu najbardziej potrzebnych
przyborów do skórzanej koperty Zupełnie nie wspominano o konieczności radzenia
sobie z szeregowym pracownikiem byle jakiego szpitala. To wszystko. Niech pan
wraca do swojej pracy, ja sam się sobą zajmę. -1 Raymond zaczął zamykać drzwi
przed nosem Ziłkowa.
- Chwileczkę!
- Nic z tego. Zabieraj nogę spomiędzy drzwi, ty chamie! Wynocha!
- Nie może pan! - Niewysoki szef urzędu bezpieczeństwa całym ciałem oparł się o
drzwi, ale Raymondowi, cięższemu i o wiele silniejszemu, prawie udało się go
odepchnąć. - Przestań! Przestań! - wołał Ziłkow. [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • pantheraa90.xlx.pl