[ Pobierz całość w formacie PDF ]
przy stole nienawiść tak silna, jakiej nie odczuwał nigdy w \yciu. Jak oszalały rozejrzał się
dokoła. Na pomalowanej skrzyni coś błysnęło, przyciągając jego wzrok. Wiedział, co to jest.
Przed paru dniami przyniósł ten nó\, \eby nim odciąć kawał sznura, i zapomniał go stąd zabrać z
powrotem. Powoli podszedł ku skrzyni, przechodząc tu\ obok Hallwarda. Gdy znalazł się za jego
plecami, chwycił nó\ i odwrócił się. Malarz poruszył się na krześle, jak gdyby chciał wstać. W
tej chwili Dorian rzucił się na niego, wbił nó\ w tętnicę za uchem i przyciskając głowę malarza
do stołu, raz po raz na oślep uderzał no\em.
Usłyszał zdławiony krzyk i straszne rzę\enie człowieka, którego krtań zalewa krew.
Wyciągnięte ramiona konwulsyjnie zachybotały trzykrotnie w powietrzu, wymachując rękami o
dziwacznie zesztywniałych palcach. Dwa razy jeszcze ugodził no\em, ale \adnego ju\ nie
wywołał oporu. Coś zaczęło ściekać na podłogę. Czekał jeszcze chwilę, przyciskając wcią\
głowę zabitego do stołu. Po czym rzucił nó\ na stół i nasłuchiwał.
Nic nie słyszał, prócz ściekania krwi kropla po kropli na wytarty dywan. Otworzył
drzwi i wyszedł na podest. W całym domu panowała niczym nie zakłócona cisza. Wszyscy spali.
Przez parę sekund stał jeszcze na schodach i przechylony przez balustradę patrzył w ciemną
otchłań. Następnie wyjął klucz, wszedł z powrotem do pokoju i zamknął się od wewnątrz.
Na krześle przy stole wcią\ jeszcze siedziało to coś z głową pochyloną nisko nad stołem, ze
zgiętymi w pałąk plecami i długimi, fantastycznymi ramionami. Mo\na by było sądzić, \e śpi,
gdyby nie czerwona, zygzakowata rana na karku i ciemna kału\a krzepnącej krwi, powoli
rozlewająca się coraz dalej po stole.
Jak szybko się to wszystko stało! Czuł się dziwnie spokojny. Podszedł ku oszklonym
drzwiom, otworzył je i wyszedł na balkon. Wiatr rozpędził mgły, a niebo wyglądało niby
olbrzymi pawi ogon ugwie\d\ony tysiącami złotych oczu. Wyjrzał na ulicę i zobaczył policjanta,
jak powoli dokonywał obchodu oświecając podłu\nymi promieniami swej latarki drzwi cichych,
we śnie pogrą\onych domów. U wylotu ulicy błysnęło czerwone światło doro\ki i zniknęło.
Kobieta w powiewnym szalu powoli wlokła się wzdłu\ balustrad. Od czasu do czasu przystawała
i oglądała się. Raz zaczęła śpiewać ochrypłym, niemiłym głosem. Policjant zbli\ył się i coś jej
powiedział. Zaśmiała się i poszła dalej. Ostry wiatr powiał przez skwer. Lampy gazowe
zamigotały błękitnie, a drzewa obna\one z liści wstrząsnęły cię\kimi, czarnymi konarami.
Dreszcz go przebiegł. Cofnął się do pokoju i zamknął balkonowe drzwi.
Podszedłszy do wewnętrznych drzwi, przekręcił klucz w zamku i otworzył je. Nie popatrzył
nawet na zamordowanego człowieka. Czuł, \e o to tylko chodzi, by sobie nie uświadomić
sytuacji. Przyjaciel, który namalował fatalny portret, zródło wszystkich nieszczęść, został
wykreślony z jego \ycia. Nic więcej.
Przyszła mu na myśl lampa. Było to istne cacko roboty mauretańskiej, z matowego srebra,
ozdobione arabeskami z lśniącej stali i inkrustacją z nie szlifowanych turkusów. Słu\ący mógłby
dostrzec jej brak i spytać o nią. Zawahał się na chwilę, po czym wrócił do pokoju i wziął lampę
ze stołu. Nie mógł się powstrzymać od spojrzenia na martwą postać. Jak\e spokojnie siedziała.
Jak okropnie białe były długie ręce. Niby przera\ająca figura z wosku.
Zamknąwszy za sobą drzwi, począł cicho schodzie ze schodów. Trzeszczały i zdawały się
krzyczeć z bólu. Kilkakrotnie się zatrzymywał nasłuchując. Nic. Wokół panowała cisza
niezmącona. To tylko odgłos własnych jego kroków.
Gdy wszedł do biblioteki, zobaczył torbę podró\ną i płaszcz. Musiał to gdzieś ukryć.
Otworzył tajemne drzwiczki w boazerii, gdzie ukrywał własne dziwaczne stroje, w które się
zwykł przebierać, i tam wło\ył rzeczy Hallwarda. Aatwo będzie je spalić. Wyjął zegarek
Dwadzieścia minut brakowało do godziny drugiej.
Usiadł i począł rozmyślać. Co rok, co miesiąc niemal wieszano w Anglii ludzi za to, co on
popełnił. Szał morderstw wisiał w powietrzu. Jakaś czerwona gwiazda zbyt się zbli\yła do Ziemi.
A jednak, czy istniał przeciw niemu jakikolwiek dowód? Bazyli Hallward wyszedł z domu o
jedenastej. Nikt nie widział, ze znów wrócił w jego towarzystwie. Prawie cała słu\ba bawi w
[ Pobierz całość w formacie PDF ]