[ Pobierz całość w formacie PDF ]
ustępował; córki jego certowały się; rozmowa po
niemiecku z godziny na godzinę stawała się coraz
bardziej gwarna. W pewnej chwili gospodarz
poprosił o głos i odkorkowując zalakowaną butelkę
głośno powiedział po rosyjsku: Zdrowie mojej
dobrej Luizy! Zapienił się półszampan. Gospo-
darz czule pocałował czerstwy policzek swej cz-
terdziestoletniej małżonki i goście hałaśliwie wyp-
119/220
ili zdrowie dobrej Luizy. Zdrowie moich miłych
gości! zawołał gospodarz otwierając drugą
butelkę; goście wyrazili mu wdzięczność opróż-
niając kieliszki. Tu zdrowia zaczęły następować
jedno po drugim: pili zdrowie każdego gościa w
szczególności, zdrowie Moskwy i całego tuzina
niemieckich miasteczek, pili zdrowie wszystkich
cechów w ogóle i każdego z osobna, pili zdrowie
majstrów i czeladników. Adrian pił gorliwie i rozwe-
selił się do tego stopnia, że sam zaproponował
jakiś żartobliwy toast... Naraz jeden z gości, gruby
piekarz, uniósł w górę kieliszek i wykrzyknął:
Zdrowie tych, na których pracujemy, unserer
Kundleute. Propozycja, jak i wszystkie inne,
była przyjęta radośnie i jednomyślnie. Goście za-
częli się sobie kłaniać nawzajem, krawiec szew-
cowi, szewc krawcowi, piekarz im obu, wszyscy
piekarzowi i tak dalej. Jurko w trakcie wzajemnych
ukłonów zawołał zwracając się do swego sąsiada:
No cóż? Pij, bracie, zdrowie swoich nie-
boszczyków. Wszyscy zaczęli się śmiać, ale
trumniarz uznał się za obrażonego i zasępił się.
Nikt tego nie zauważył, goście pili dalej i dzwo-
niono już na wieczorne nabożeństwo, gdy wstali
od stołu.
Goście rozeszli się pózno, przeważnie dobrze
podpici. Gruby piekarz wraz z introligatorem,
120/220
którego twarz wydawała się oprawiona w czer-
wony safian, odprowadzili Jurkę pod rękę do jego
budki, stosując w tym wypadku rosyjskie
przysłowie: jaka jałmużna, taka i odpłata. Trum-
niarz przyszedł do domu pijany i zły. Cóż to do-
prawdy rozmyślał na głos czymże to moje
rzemiosło jest mniej uczciwe od innych? czyż
trumniarz jest bratem kata? z czego się śmieją
te lutry? czy trumniarz to błazen? Chciałem
zaprosić ich na oblewanie nowego mieszkania,
wyprawić wspaniałą ucztę, ale niedoczekanie ich!
Zaproszę raczej tych, na których pracuję, nie-
boszczyków prawosławnych". Cóż to ty,
ojczulku rzekła służąca, która w tej chwili zdej-
mowała mu buty co też ty pleciesz? Przeżegnaj
się! zwoływać umarłych na ucztę! Aż strach
bierze! Jak Boga kocham, że zaproszę pow-
tarzał Adrian i to już na jutro. Proszę bardzo,
moi dobroczyńcy, jutro wieczorem przyjść do mnie
na przyjęcie; ugoszczę was czym Bóg dał. Z ty-
mi słowy trumniarz położył się do łóżka i wkrótce
zachrapał.
Na dworze było jeszcze ciemno, gdy Adriana
rozbudzono. Kupcowa Triuchina zmarła tej samej
nocy i goniec od jej zarządcy przygalopował do
Adriana konno z tą wiadomością. Trumniarz dał
mu za to dwadzieścia groszy na piwo, ubrał się
121/220
pośpiesznie, wziął dorożkę i pojechał na Razguliaj.
Przed bramą domu nieboszczki stała już policja i
przechadzali się kupcy jak kruki, które poczuły tru-
pa. Nieboszczka leżała na stole, żółta jak wosk,
lecz jeszcze nie zniekształcona rozkładem. Skupili
się koło niej krewni, sąsiedzi i domownicy. Wszys-
tkie okna były otwarte; świece płonęły; popi
odmawiali modlitwy.
Adrian zbliżył się do siostrzeńca Triuchinej,
młodego kupczyka w modnym surducie i oznajmił
mu, że trumna, świece, całun i inne rekwizyty
pogrzebowe będą natychmiast w całkowitym
porządku dostarczone. Spadkobierca podziękował
z roztargnieniem mówiąc, że nie targuje się o
cenę i we wszystkim polega na jego sumieniu.
Trumniarz zaczął się zaklinać swoim zwyczajem,
że nie wezmie nic ponad to, co się należy;
wymienił porozumiewawcze spojrzenie z zarządcą
i pojechał zająć się zamówieniem. Przez cały dzień
jezdził tam i z powrotem z Razguliaja do Nikitskich
Wrót; pod wieczór wszystko już było gotowe i
trumniarz zwolniwszy swego dorożkarza poszedł
do domu piechotą. Noc była księżycowa. Trum-
niarz spokojnie doszedł do Nikitskich Wrót. Przy
Wozniesieńskiej cerkwi zawołał nań nasz znajomy
Jurko i poznawszy trumniarza życzył mu dobrej no-
cy. Było już pózno. Trumniarz zbliżał się już do
122/220
swego domu, gdy naraz wydało mu się, że ktoś
podszedł do bramy, otworzył furtkę i znikł za nią.
Cóż by to mogło znaczyć? pomyślał Adrian.
Kto mnie znowu potrzebuje? Czyżby to zakradł
się złodziej? Czy nie chodzą czasem kochankowie
do moich pannic? Wszystko może się zdarzyć!"
Trumniarz pomyślał już nawet, czyby nie wezwać
na pomoc przyjaciela Jurkę. W tej chwili jeszcze
ktoś zbliżył się do furtki i miał już zamiar wejść,
lecz ujrzawszy biegnącego gospodarza zatrzymał
się i zdjął trójgraniasty kapelusz. Adrianowi twarz
jego wydała się znajoma, lecz w pośpiechu nie
zdążył jej się dostatecznie przyjrzeć. Pan raczył
przyjść do mnie rzekł zadyszany Adrian
proszę bardzo, niech pan łaskawie wejdzie. Nie
rób sobie ceremonii, bracie odparł tamten
głuchym głosem idz naprzód, pokazuj drogę
gościom! Zresztą Adrian nawet nie miał czasu
na ceremonie. Furtka była otwarta. Gospodarz
wszedł na schody, a tamten za nim. Adrianowi
wydało się, że po pokoju jego chodzą ludzie. Ki
diabli!" pomyślał, wszedł pośpiesznie... i ugięły
się pod nim kolana. Pokój był pełen umarłych.
Księżyc przez okno oświetlał ich żółte i sine
twarze, wpadłe usta, mętne, na wpół przymknięte
oczy i zaostrzone nosy... Adrian z przerażeniem
poznał w nich ludzi pogrzebanych przy jego
123/220
współudziale, a w gościu, który wszedł z nim
razem, generała brygady pochowanego w. czasie
ulewy. Wszyscy oni, damy i mężczyzni, otoczyli
trumniarza, kłaniając mu się i witając go, prócz
pewnego biedaka, którego niedawno pochował za
darmo, a który wstydząc się swych łachmanów,
nie zbliżał się i stał pokornie w kącie. Cała reszta
ubrana była przyzwoicie: nieboszczki w czepcach
ze wstęgami, zmarli urzędnicy w mundurach, lecz
z niewygolonymi brodami, kupcy w świątecznych
kaftanach. Widzisz, Prochorow rzekł bry-
gadier w imieniu całej dobranej kompanii
wszyscy przybyliśmy na twoje zaproszenie; zostali
w domu tylko ci, którzy już się nie mogą ruszyć,
którzy już się zupełnie rozsypali, a także tacy,
którym zostały same kości bez skóry, ale nawet
spośród nich jeden nie wytrzymał, taką miał
ochotę przyjść do ciebie... W tej samej chwili
mały szkielecik przedarł się przez tłum i zbliżył się
do Adriana. Czaszka jego uprzejmie uśmiechała
się do trumniarza. Strzępy jasnozielonego i czer-
wonego sukna oraz zbutwiałego płótna wisiały na
nim byle jak, jak na drągu, a kości nóg tłukły się w
wielkich butach jak ubijaki w mozdzierzach. Nie
poznałeś mnie, Prochorow rzekł kościotrup.
Czy pamiętasz emerytowanego sierżanta gwardii,
Piotra Pietrowicza Kuriłkina, tego samego, które-
124/220
mu w 1799 roku sprzedałeś pierwszą swoją trum-
nę i to jeszcze sosnową za dębową? Z tymi
słowy umarlak chciał go ująć w kościany uścisk,
lecz Adrian nabrawszy ducha, krzyknął i odepch-
nął go. Piotr Pietrowicz zachwiał się, upadł i cały
się rozsypał. Pomiędzy zmarłymi powstał szmer
oburzenia; wszyscy ujęli się za swym kolegą,
ruszyli na Adriana z klątwami i grozbami i
nieszczęsny gospodarz, ogłuszony ich wrzaskiem
i prawie przyduszony, wpadł w ostateczną
rozterkę; przewrócił się na kości emerytowanego
[ Pobierz całość w formacie PDF ]