[ Pobierz całość w formacie PDF ]

 Czy Favorite uczestniczył w tych sesjach?
 Nie. Johnny nie lubił się zadawać z asfaltami. Po bibce, jeżeli miał ochotę
spotkać się z czarnymi, to wyłącznie ze służącymi apartamentów przy Park Ave-
nue.
 Ciekawe. Wydawało mi się, że Favorite był przyjacielem Tootsa Sweeta.
 Bywały takie dni, że mógł zażyczyć sobie, aby Toots wyczyścił mu buty.
Powiadam ci, Johnny Favorite nie lubił czarnych. Pamiętam, jak któregoś razu
powiedział, że Georgie Auld był lepszym tenorem niż Lester Young. Wyobrażasz
sobie!
Powiedziałem, że nie potrafię.
 Uważał, że przynoszą pecha.
 Tenorzy?
 Czarnuchy, chłopie. Dla Johnny ego byli jak czarne koty, wybacz tę nieza-
mierzoną gierkę słowną.
Spytałem, czy Johnny Favorite miał w zespole jakiegoś bliskiego przyjaciela.
 Wątpię, aby miał choć jednego kumpla na całym świecie  i odrzekł Ver-
non Hyde.  I jeżeli chcesz, możesz mnie zacytować. Był samotnikiem. Wolał
trzymać się na uboczu. Poza tym był skryty i zamknięty w sobie. Nie zrozum mnie
zle, lubił pożartować i często się uśmiechał, ale to nic nie znaczyło. Johnny to był
czaruś i umiał wykorzystywać urok osobisty. Używał go jako tarczy, by nikt nie
zdołał zbyt mocno zbliżyć się do niego.
 Co mógłbyś mi powiedzieć o jego życiu prywatnym?
 Widywałem go tylko na scenie albo nocą, w autobusie, kiedy dokądś jechał.
Spider znał go najlepiej. To z nim powinieneś pogadać.
50
 Mam jego numer  powiedziałem.  Ale jak dotąd, nie udało mi się go
zastać. Jeszcze jedno piwo?
Hyde odparł:  Czemu nie  i zamówiłem jeszcze jedną kolejkę. Przez na-
stępną godzinę plotkowaliśmy na temat 52 Ulicy w starych, dobrych czasach i ża-
den z nas nie wspomniał już ani słowem o Johnnym Favoricie.
Rozdział trzynasty
Vernon Hyde oddalił się w nieznanym kierunku krótko przed siódmą, ja nato-
miast udałem się dwie przecznice dalej, gdzie u Gallaghera podawano najlepsze
steki w mieście. Wypaliłem cygaro i około dziesiątej wypiłem drugą filiżankę
kawy, po czym zapłaciłem rachunek i na Broadwayu złapałem taksówkę, którą
przejechałem osiem przecznic, by dostać się przed garaż, gdzie stał mój wóz.
Ruszyłem 6 do północnej części miasta, przez Central Park, obok zbiornika
i Harlem Meer. Opuściłem Park przez Warrior s Gate przy 110 i 7, wjeżdżając
do świata czynszówek i ciemnych bocznych alejek. Nie byłem w Harlemie od
czasu, gdy w ubiegłym roku zburzono Savoy Ballroom, ale ogólnie nic się tu nie
zmieniło. Na tym końcu miasta Park Avenue znajdowała się pod torami New York
Central, dlatego też 7, ze swymi betonowymi wysepkami dzielącymi pasy ruchu,
stawała się ulicą, którą naprawdę warto zobaczyć.
Przejechawszy 125, znalazłem się na terenie oświetlonym równie mocno jak
Broadway. Nieco dalej przy tej ulicy prosperowały, najwyrazniej całkiem niezle,
Smali s Paradise i klub Counta Basiego. Wypatrzyłem wolne miejsce na parkingu
naprzeciw Czerwonego Koguta i czekałem na światłach. Od grupki młodzieży sto-
jącej na rogu odłączył się śniady chłopak w kapeluszu z piórkiem i spytał, czy nie
chciałbym kupić zegarka. Podciągnął oba rękawy workowatego płaszcza i pokazał
umieszczoną na przedramionach pokazną kolekcję około tuzina czasomierzy.
 Tanio sprzedam, brachu. . . Powaga.
Odparłem, że mam już zegarek, i przejechałem na zielonym. W Czerwonym
Kogucie królowały plusz i mrok. Stoliki przy scenie tłumnie okupowali miejsco-
wi, postawne szumowiny i typy spod ciemnej gwiazdy, mający zbyt dużo pie-
niędzy, oraz wypacykowane panienki, skrzące się jak tęcza w obcisłych, obszy-
tych cekinami sukniach wieczorowych. Znalazłem sobie stołek przy barze i zamó-
wiłem szklaneczkę Remy Martin. Na scenie prezentowało się trio Edisona Swe-
eta, ale z miejsca, gdzie siedziałem, widziałem tylko plecy pianisty zgarbionego
nad klawiszami. Pozostałymi instrumentami były gitary  elektryczna i baso-
wa. Zespół grał bluesa, gitara to wdzierała się, to odpływała z dzwięków melodii
jak trwożliwy koliber. Fortepian grzmiał i pulsował rytmem, Kenny Pomeroy nie
przesadzał  Toots Sweet miał naprawdę niesamowitą lewą rękę. Zespół nie po-
52
trzebował perkusisty. Toots popłynął ponad zmiennymi tonami gitary basowej,
wygrywając lament, a kiedy zaczął śpiewać, w jego głosie pobrzmiewała nuta
cierpienia:
To właśnie jest blues voodoo,
Ten czarny blues hoodoo.
Już nie da mi spokoju ten stary Petro Loa;
W noc każdą słyszę upiorne zombi jęki,
Panie mój, bo śpiewam tego bluesa voodoo.
Ta Zu  Zu mambo była, hungana pokochała,
Lecz w drogę wejść Erzuli wcale nie zamierzała.
W raba ją przemieniło tam  tamu złe zaklęcie,
A Samedi dziś tańczy na grobie jej zawzięcie.
O taaak, bo to jest jej blues voodoo,
Ten czarny blues hoodoo. . .
Po występie muzycy śmiejąc się, rozmawiając i wycierając spocone twarze
wielkimi, białymi chustkami, podryfowali w stronę baru. Powiedziałem barma-
nowi, że chcę im postawić drinka. Ten zebrał od nich zamówienia i skinął w moją
stronę. Dwaj gitarzyści wzięli swoje szklaneczki, unieśli je, spoglądając ku mnie
i rozpłynęli się w tłumie. Toots Sweet zajął stołek przy końcu baru, odchylił się
do tyłu, tak by widzieć, co się dzieje w lokalu, a jego wielka, ozdobiona gęstymi,
zmierzwionymi włosami głowa oparła się o ścianę. Wziąłem szklaneczkę i pod-
szedłem do niego.
 Chciałem tylko podziękować  stwierdziłem, siadając na sąsiednim stoł-
ku.  Jest pan prawdziwym artystą, panie Sweet.
 Mów mi Toots, synu. Nie gryzę.
 Niech będzie Toots.
Toots miał twarz szeroką, czarną i pomarszczoną jak prymka suszonego ty-
toniu. Jego gęste włosy przypominały kolor popiołu z cygara. Lśniący, niebieski
rewiowy garnitur, który nosił był tak opięty, że lada moment mógł pęknąć, ale
stopy w czarno  białych lakierkach były tak drobne i delikatne jak u kobiety.
 Podobał mi się ten bluesowy kawałek, który zagrałeś na zakończenie 
powiedziałem.
 Napisałem go parę lat temu w Houston na odwrocie serwetki.  Wybuch-
nął śmiechem. Nagle biel uśmiechu rozszczepiła jego czarne oblicze jak rąbek
księżyca, kiedy kończy się zaćmienie. Na jednym z przednich zębów nosił ko-
ronkę. Przez otwór o kształcie odwróconej gwiazdy pięcioramiennej można było
dostrzec biel emalii. Takie rzeczy natychmiast rzucają się w oczy.
53
 To twoje rodzinne miasto?
 Houston? Na Boga, nie. Byłem tam tylko przejazdem.
 Skąd pochodzisz?
 Ja? Z Nowego Orleanu, tam się urodziłem i dorastałem. Masz przed sobą
wyborny kąsek dla antropologa. Zanim skończyłem czternaście lat, grałem już
w knajpach Story ville. Znałem tam wszystkie nory Bunk i Jelly, i Satchelmouth.
Potem podążyłem, jak to się mówi,  we w górę rzeki , do Chicago. Chłe, chłe,
chłe.  Toots zarechotał i poklepał się po wielkich kolanach. W słabym świetle
błysnęły sygnety na jego grubych paluchach. [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • pantheraa90.xlx.pl