[ Pobierz całość w formacie PDF ]

towarzyskiego. Nie może jej teraz ścierpieć. Dobija go tymi
swoimi sukniami i zastawami. W ogóle Vincent nie uważa,
żeby jego dotyczył kolor bukietów na stołach albo wybór
menu. Ma dość folderów firm kateringowych z ciągnącymi się
w nieskończoność spisami potraw, których pretensjonalne
nazwy nie pozwalają się domyślić, z jakich składników
zostały przygotowane: języki teściowych i mordka oprószona
mąką na podkładzie z mrożonych kasztanów, roladki rogaczy
duszone w sosie własnym, potrawka zdziry i bulion na
pierdnięciach, pasta wywłoki z sosem jajecznym! Menu na
weselny obiad Vincent ma w najgłębszym poważaniu.
Niechże Berengere wszystko sama wybierze i skończmy z tym
wreszcie!
Co się właściwie zmieniło? Gdzie się podziała
dziewczyna, która tamtego pierwszego wieczoru w restauracji
tak bezceremonialnie mnie pocałowała? Gdzie jest namiętna
kobieta, która mi szeptała pikantne słowa? Dlaczego od tak
dawna nie roześmiała się w głos?
W gruncie rzeczy Vincent zdaje sobie sprawę, że nic się
nie zmieniło. Po prostu teraz lepiej zna Berengere. Ale też
kocha ją w pełni świadomie, wiedząc, że on także z pewnością
niekiedy ją rozczarowuje.
O trzeciej Vincent po cichutku kładzie się do łóżka.
Słyszy, jak Berengere oddycha. Jest szczęśliwy, że ma ją
obok.
Dopiero dzisiaj w kościele po raz pierwszy od zerwania
zobaczył Nathalie. Stwierdził, że się zmieniła, jest jakaś
dojrzalsza, piękniejsza w długiej czerwonej sukni. Aż mu
żołądek skręciło, kiedy ją ujrzał z rozpuszczonymi włosami i
spokojną twarzą kobiety wyciszonej. Zamienili ledwie parę
słów. Ilekroć jednak na nią patrzył, niewidzialna ręka boleśnie
ściskała mu brzuch.
Teraz kolacja dobiega końca. Ten bardzo, bardzo długi
dzień bez wątpienia nie należał do niego; Vincent ograniczył
się do tego, aby ulegle robić to, czego po nim oczekiwano.
Pocałował żonę, uznał, że wygląda pięknie i budzi pożądanie,
ale nigdy nie wydawała mu się taka odległa. A teraz już
prawie koniec. Zatańczą parę kawałków, po czym wyzna jej
prawdę: że jest kompletnie padnięty i chce odpocząć w ich
pokoju, w  apartamencie dla nowożeńców" zarezerwowanym
na tę okazję.
Dwaj kelnerzy wnoszą na ogromnej tacy tort weselny.
Vincent widzi, jak w rytm ich kroków chwieje się ta istna
wieża Babel z ptysiów zwieńczona tradycyjnie parą
nowożeńców. To ja, myśli. Ten ludzik na samej górze to ja.
Zastanawia się, kto mógł wymyślić tak idiotyczne ciasto.
Groteskową piramidę naznaczoną posrebrzonymi
kryształkami cukru, listkami z pistacjowozielonego opłatka i
marcepanowymi różyczkami, cukierniczego potworka na
nugatowym cokole. A ustawiona na szczycie młoda para co
właściwie ma symbolizować? Przeszkody pokonywane we
dwójkę? Niebezpieczną wspinaczkę do siódmego nieba?
Pretensjonalność tych, którzy sobie wyobrażają, że miłość
będzie trwać wiecznie?
Wygląda na to, że tort wniesiono za wcześnie: ptysie
wilgotnieją i oklapują, karmel się rozpuszcza, wszystko
spływa. W zasadzie może to właśnie jest przesłanie: dziś tacy
jesteście śliczni i milutcy, ale poczekajcie tylko trochę -
dostaniecie za swoje i ubędzie wam tej urody.
Vincent mówi sobie, że to nieodpowiednia chwila, by
myśleć o tym, że co trzecie małżeństwo kończy się rozwodem
w ciągu pięciu lat. To naprawdę nieodpowiednia chwila.
Berengere zmierza w jego kierunku promieniejąca,
uzbrojona w srebrną łopatkę do ciasta. Oczywiście nowożeńcy
muszą pokroić tort razem. Dwie osoby muszą się przyłożyć,
aby przypuścić atak na koszmarny wytwór cukierniczy. Połóż
dłoń na mojej, kochana, i dalejże porcjować ptysie!
Berengere wdzięcznym gestem oddziela od tortu
cukrowych nowożeńców, podnosi ich do góry pośród
oklasków i kładzie na talerzyku męża. A cóż ja mam z tym
zrobić? W dodatku na pewno są słodkie do zrzygania.
Przystępują do dzielenia obscenicznej góry. Karmel stawia
opór. Ptysie z trudem dają się odrywać, wyłazi z nich
śmietana, na talerzyki trafia nieforemna kupka upstrzona
ułomkami karmelu.
Paskudztwo. Vincent całe palce ma utytłane. Wie, że po
czymś takim już nigdy w życiu ptyś z bitą śmietaną nie
przejdzie mu przez gardło. Berengere śmieje się z jego
zniesmaczonej miny. Aakomie oblizuje sobie palce.
- Coś nie tak? Chcesz, żebym ci oblizała palce?
Też sobie wybrała moment na żarty.
- Zaraz przyjdę. Umyję tylko ręce.
- Wracaj do mnie szybko - zachęca Berengere, muskając
ustami jego policzek.
- Tak, tak - odpowiada Vincent i wybiega. [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • pantheraa90.xlx.pl