[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Słońce chowało się już za wysokimi górami, kiedy Pete i Jupiter stanęli przed żelazną
bramą posiadłości Sandowów. Ukryli rowery w kępie drzew, a Jupiter wyjął z bagażnika
niewielki, pękaty worek.
- Mur otacza całą posiadłość, a jest za wysoki, żeby się na niego wspiąć bez pomocy
sprzętu, więc przygotowałem, co potrzeba - szepnął Jupiter.
Rozwiązał worek i wyjął z niego dwa urządzenia typu walkie-talkie, które sam
wykonał metodą chałupniczą dla potrzeb ich detektywistycznej trójki, oraz linę zakończoną
potężnym, czterozębnym hakiem.
- Dwa walkie-talkie wziąłem na wypadek, gdybyśmy się rozdzielili - wyjaśnił. - Hak
przywiązany do liny znalazłem wśród ostatniej partii żelastwa kupionego przez wuja.
Jupiter przerzucił linę przez mur, a czterozębny hak zaczepił się o jego krawędz.
Chłopcy sprawdzili wytrzymałość urządzenia i Pete podciągnął się jako pierwszy. Siedząc na
szczycie muru rozejrzał się uważnie, a potem wciągnął na górę Jupitera. Zaczepili hak o mur
z drugiej strony i spuścili się po linie na teren posiadłości. Powoli zapadał zmierzch. Jupiter
włożył linę z powrotem do worka, który starannie ukrył.
- Idziemy do rezydencji - wyszeptał. - Bądz czujny, Pete.
Przedzierając się między drzewami i krzakami dotarli do niewielkiego wzniesienia,
skąd mogli obserwować rezydencję i stodołę. Kiedy znikły ostatnie promienie słońca, na
całym terenie wokół zapanował mrok i cisza. W ogromnym domu paliły się światła i za
oknami poruszały się jakieś cienie, ale nikt nie wychodził z budynku. Chłopcy słyszeli w
oddali szum przejeżdżających drogą samochodów.
Po jakimś czasie zesztywniały im karki od długiego leżenia w jednej pozycji i złapały
ich kurcze. Pete zaczął poruszać nogami, żeby poprawić krążenie, ale Jupiter nawet nie
drgnął. Zgasły światła na parterze rezydencji i bezksiężycowa noc stała się jeszcze
ciemniejsza.
Nagle Jupiter trącił przyjaciela w ramię.
- O co chodzi? - wyszeptał z niepokojem Pete.
- Patrz tam!
Jakiś niewyrazny, wysoki kształt poruszył się blisko domu. Cień zawahał się na
moment, jakby nasłuchiwał, następnie zaczął iść wzdłuż stodoły, kierując się na wschód.
- Kiedy dojdzie do krawędzi lasu, wtedy my... - zaczął Jupiter.
Nie dane mu było skończyć, bowiem w tej samej chwili dziki, drżący śmiech odbił się
echem w ciemnościach nocy.
ROZDZIAA 8
Nocne zjawy
Przerazliwy śmiech, podobny do wycia hieny, wypełnił panującą dotąd nocną ciszę.
- To chyba on, śmiejący się cień - wyszeptał Pete. - Tylko wygląda jakoś inaczej.
- Co masz na myśli?
- Zauważ, że nie ma garbu. Ale śmieje się tak samo jak tamten.
- Pospieszmy się, bo stracimy go z oczu - ostrzegł Jupiter. Chłopcy opuścili niewielkie
wzniesienie i ruszyli w kierunku lasu. Postać, którą śledzili, maszerowała szybkim krokiem
ścieżką wijącą się między drzewami, nie przystając ani nie oglądając się za siebie. Dzięki
temu dwaj młodzi detektywi mogli trzymać się blisko niej.
Pete ocenił, że przeszli już ponad dwa kilometry, kierując się ciągle na wschód, coraz
głębiej w las, po czym postać skręciła z głównej ścieżki w dróżkę schodzącą do niewielkiej,
nieckowatej dolinki, na końcu której stała niska chatka o nieregularnych kształtach,
zbudowana z grubo ciosanych bali, otoczona werandą. Okna miała wyposażone w okiennice,
na dachu sterczał kamienny komin.
- Przypomina domek myśliwski - szepnął Jupiter.
- Patrz! - syknął Pete.
W kierunku chatki przesuwał się dróżką jakiś ciemny, prostokątny kształt. Kiedy się
do niej zbliżył, chłopcy rozpoznali ciężarówkę z wyłączonymi światłami. Pojazd zwolnił i
zatrzymał się obok człowieka, którego tropili. Z kabiny kierowcy wysiadł drugi człowiek,
krępy i niewysoki. Uciął krótką rozmowę z tym pierwszym, po czym przeszedł na tył
ciężarówki i opuścił klapę.
Z pojazdu wyskoczyły cztery postacie. Niewysoki ustawił je w szeregu i popchnął w
kierunku chaty. Zledzony przez chłopców człowiek zapalił światło i czwórka nowo
przybyłych po kolei wkroczyła na ganek.
- Jejku! - szepnął Pete.
Widok był zaiste niesamowity. Cztery niewielkie postacie miały tylko tułowia!
- G... gdzie podziały się ich głowy? - spytał drżącym głosem Pete.
Nawet Jupiterowi odjęło mowę.
- N...nie w...wiem - wyjąkał po chwili. - W...wyglądają jak bezgłowe karły.
Dwaj detektywi popatrzyli na siebie w ciemnościach.
- Co tu się dzieje? - w końcu zadał pytanie Pete.
- Nie mam pojęcia - odparł szczerze Jupiter, też wyraznie poruszony widokiem
czterech bezgłowych postaci. - Jeśli zdołamy podejść bliżej, może uda się nam coś zobaczyć
przez okna.
Chłopcy wpatrywali się w oświetloną już teraz chatkę i rozważali, jak by tu się do niej
zbliżyć.
Nagle niemal tuż obok nich nocne ciemności rozdarł pełen grozy śmiech. Nie
zastanawiając się ani chwili, dwaj detektywi na łeb na szyję rzucili się do ucieczki.
W tym samym czasie, gdy Jupiter i Pete biegli szaleńczo przez las na terenie
posiadłości Sandowów, Bob opuszczał miejską bibliotekę, zadowolony z wyników swych
poszukiwań. Pilno mu było jak najszybciej znalezć się w Kwaterze Głównej. Nie zastał
kolegów w biurze, więc zostawił wiadomość z prośbą, aby zadzwonili do niego po powrocie.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]