[ Pobierz całość w formacie PDF ]
ta siedziała na murawie z wyciągnięt ymi nogami, biła patykiem w ziemię i śpiewała sobie jednym
głosem, monotonnie jak trznadel, tylko mniej pięknie od niego. Młody panicz postraszył ją,
wyskoczywszy znienacka na pastwisko. Zerwała się na równe nogi, obejrzała zbrojnego przybysza
wytrzeszczonymi oczyma, a następnie z głośnym płaczem zaczęła uciekać, przeskakując jak sarna
wysokie krzewy i pniaki.
Z poręb myśliwiec wkroczył w las i wałęsał się tam do zmierzchu, zapomniawszy o śniadaniu, obiedzie i
podwieczorku. Wrócił dopiero nocą i nie dostał od ojca wielkiej nagany.
Stara kucharka wyrzekała co prawda wniebogłosy, wspominała o zmarnowanym kurczęciu upieczonym
na rożnie, które jakoby pies zjadł pod nieobecność Marcinka, o kawie zgotowanej na próżno, o dziwnej
dobroci bułkach - itd. Winowajca słuchał w pokorze klątw starej, wzdychał szczerze i za kurczęciem, i za
sałatą, za młodymi kartoflami i "garusem ", poprzestał jednak na małym, zadawalając się bochenkiem
żytniego chleba, niewielką faseczką masła i dzbankiem świeżego mleka.
Od tego dnia zbisurmanił się na dobre. Wstawał o świcie, brał swoją flintę, torbę - i znikał. Na folwarku
prawie go nie widziano. Czasami tylko przesuwał się na horyzoncie, zazwyczaj przygarbiony, skradając
się do jakiegoś zwierza z gatunku turkawki, kukułki, żołny, a nawet srokosza lub trznadla. Trafiały się
takie dni, że zjawiał się dopiero przed północą, a nazajutrz znowu wyruszał o świcie. Tylko jakiś daleki
strzał w lesie, rozlegając się po górach, dawał znać mieszkańcom Gawronek, w jakich stronach panicz się
obraca.
Te strzały nie wywarły zbyt wielkiego wpływu na zmniejszenie się fauny tamtych okolic. Całe myślistwo
polegało właściwie na chodzeniu za ptakami. Kraski i grzywacze, żołny i jastrzębie wodziły młodzieńca za
nos po wszystkich górach, dokąd by już nawet kulawy pies nie zabłądził. Oprócz nich pędziła go z
miejsca na miejsce wiecznie głodna ciekawość. Każde nieznane drzewo dalekie, strumień błyszczący na
słońcu w odległości kilku wiorst, siniejące w przestrzeni lasy, góry pokryte jałowcem i smutne gąszcze
świerkowe stanowiły dla niego zupełnie nowy, jakby nie odkryty dotąd, świat zaczarowany. Było to
dziwne zbratanie się z wszelkimi wertepami.
Szczególnie wszakże Marcinek polubił - noc. Nie było, zda się, rozkoszy, która by mu starczyła za
włóczenie się w zmroku po miejscach odludnych, samotnych i ogarniętych przez ciszę tak wielką, że w
niej słychać było, jak szeleszczą dojrzałe, nie skoszone trawy, jak szemrze woda. Były wówczas
księżycowe noce... Ale po cóż silić się na opis nocy tych w tamtym kraju! Jakiż język zdoła je wysłowić...
Błądząc tak po okolicy Marcinek zachodził częstokroć do wsi obszernych, tu i owdzie rozciągających się u
podnóża wzgórz. Wsie te stały zazwyczaj jakby na ogromnych polanach, dokoła których ze wszystkich
stron czerniał las, jak świat stary. Ludność zamieszkująca te sioła odrabiała niegdyś pańszczyznę w
odległych dworach, ale, schowana w lasach, przechowała prastare obyczaje, wierzenia i prawa. Był to lud
zdrowy, silny, żywy i po trosze dziki.
Rzadko kiedy z takiego Bukowca, Poręb albo Leszczynowej Góry chodził kto do kościoła, a księża
urządzali na te wsie istne obławy i postrachem tylko ściągali ludzi do spowiedzi wielkanocnej. Grunt na
pochyłościach gór był lichy. Toteż chłopi tamtejsi uprawiali rozmaite kunszta. Wszyscy prawie byli
kłusownikami, wielu z nich wyrabiało w lasach rządowych potajemnie gonty, inni trudnili się struganiem
łyżek, solniczek, szaf, skrzynek, grabi, wideł, kluczów drewnianych do chat itd.
W pewnej wiosce robiono dość ładne krzesełka i ławki ozdobne. Istniał tam jak gdyby na niepisanej
umowie ufundowany podział zarobków. Jeżeli na przykład ktoś zajmował się łowieniem kwiczołów w
sidła, sprzedawał je w mieście i żył z tego, to nikt inny we wsi nie miał prawa z nim na tym polu do
konkurencji stawać pod karą bicia. A bito srogo. Gdy wieś biła złodzieja albo winowajcę, to kołkami i na
śmierć.
Prawo bicia i inne prawa publiczne tyczyły się jednak gminu pospolitego i nie obowiązywały wiejskich
52
geniuszów. W Bukowcu mieszkał chłop nazwiskiem Scubioła, który nie przeszkadzając nikomu w pracy
zawodowej wywłaszczył z siedzib bardzo wielu współobywateli, a i nnych ciężko ujarzmił. Miał kilkaset
morgów gruntu, kilkadziesiąt sztuk bydła, duże folwarczne budynki, dom mieszkalny z gankiem i
wielkimi szybami w oknach, w izbie podłogę i zegar. Pożyczał każdemu, kto się tylko do niego zgłosił, a
"precent "wybierał w postaci płodów naturalnych. Brał tedy owies, len, wyroby drewniane, płótno
zgrzebne, zwierz ynę, grzyby, jagody, żądał wreszcie w procencie roboty na swojej roli. Wielu z
biedniejszych włościan było na własnym swym gruncie parobkami Scubioły. Zabierał on im z tego gruntu
wszystko, cokolwiek na nim wyrosło zasiane i wypielęgnowane ich rękoma. Sam chodził w połatanej i
brudnej koszuli, a nawet wybrawszy się do miasta nie kładł butów.
Bez wątpienia najuboższą wioską w okolicy były same Gawronki. Przysiołek ten liczył ogółem ośmnaście
dymów. %7ładen z gospodarzy nie miał tam więcej nad trzy morgi gruntu najnędzniejszego pod słońcem.
Na tym ich "ukaz " zastał i pozostawił własnemu przemysłowi.
W całej wsi ani jeden gospodarz nie miał nie tylko szkapy, ale nawet zrebięcia;niektórzy posiadali krowy,
jałówki i cielęta, a jeden z kolonistów, Lejba Koniecpolski, posiadał tylko dwie brodate kozy. Krowy,
cielęta i kozy mieszkały zimową porą w izbach pospołu z ludzmi, toteż ludzie tamtejsi wyglądali niezbyt
[ Pobierz całość w formacie PDF ]