[ Pobierz całość w formacie PDF ]

tłoczącą się gromadę ludzi, którzy dopadli już samolotu i teraz przepychają się,
szarpią nas za koszule, napierają co sił. - Passport? Passport? - wołają jakieś
natarczywe głosy. I zaraz tym samym, groznym tonem: - Return ticket? A jeszcze
inni ostro: Vaccination? Vaccination? Te żądania, ten atak są tak gwałtowne i
dezorientujące, że popychany, duszony i miętoszony zaczynam popełniać błąd za
błędem. Zapytany o paszport, posłusznie wyjmuję go z torby. I od razu ktoś mi go
wyrywa i gdzieś z nim znika. Nagabywany o bilet powrotny pokazuję, że go mam.
Ale za moment już nie widzę biletu, już gdzieś wsiąkł. To samo z książeczką
szczepień: ktoś mi wyciągnął ją z ręki i natychmiast się ulotnił. Zostałem bez
żadnych dokumentów! Co robić? Komu się poskarżyć? Do kogo odwołać? Tłum, który
dopadł mnie przy schodach, nagle rozproszył się i zniknął. Zostałem sam. Ale za
chwilę podeszło do mnie dwóch młodych ludzi. Przedstawili się: - Zado i John.
Będziemy cię strzegli. Bez nas zginiesz. O nic nie pytałem. Przede wszystkim
pomyślałem: jak tu straszliwie gorąco! Było wczesne popołudnie, wilgotne, mokre
powietrze wisiało nieruchomo tak gęste i rozpalone, że nie miałem czym oddychać.
Byle tylko stąd się wydostać, dotrzeć do miejsca, gdzie jest odrobina chłodu! -
Gdzież są moje dokumenty! - zacząłem wołać rozdrażniony, zrozpaczony. Traciłem
panowanie nad sobą - w takim upale ludzie stają się nerwowi, wściekli,
napastliwi. - Staraj się uspokoić - powiedział John, kiedy wsiadaliśmy do jego
samochodu stojącego przed barakiem lotniska - zaraz wszystko zrozumiesz.
Jechaliśmy ulicami Monrowii. Po obu stronach jezdni sterczały czarne, zwęglone
kikuty wypalonych, zrujnowanych domów. Niewiele tu zostaje po takim zburzonym
budynku, bo wszystko, łącznie z cegłą, blachą i ocalałymi belkami, będzie zaraz
rozebrane i rozgrabione. W mieście są dziesiątki tysięcy ludzi, którzy uciekli z
buszu, nie mają dachu nad głową i czekają, że granat czy bomba rozwali jakiś
dom. Zaraz rzucają się na taką zdobycz. Z materiałów, które wyniosą, postawią
sobie jakiś szałas, budę czy po prostu daszek chroniący przed słońcem i
deszczem. Miasto, które,jak można sądzić, od początku zbudowane było z prostych
i niskich domów, teraz, zastawione ową byle jak skleconą prowizorką, skarlało
jeszcze bardziej, nabrało wyglądu czegoś doraznego i przypomina obóz wędrowców,
którzy zatrzymali się tylko na chwilę, aby skryć się przed spiekotą południowych
godzin i zaraz wyruszą dalej, zresztą nie bardzo wiadomo dokąd. Poprosiłem Johna
i Zado, aby zawiezli mnie do hotelu. Nie wiem, czy istniał jakiś wybór, ale oni
bez słowa zawiezli mnie na ulicę, przy której stał piętrowy, odrapany budynek z
wystającym szyldem El Mason Hotel. Do hotelu przechodziło się przez bar. John
otworzył drzwi, ale nie mógł wejść dalej. Wewnątrz, w sztucznym, kolorowym
półmroku i dławiącej, stężonej duchocie stały prostytutki. Powiedzieć: "stały
prostytutki" nie oddaje jednak stanu rzeczy. W małym lokalu może setka dziewczyn
przylegała do siebie spocona, umęczona i tak strasznie stłoczona, ugnieciona i
sprasowana, że nie tylko nie można było tam wejść, ale nawet, bodaj, wcisnąć
ręki. Mechanizm działał w ten sposób, że jeżeli klient otwierał z ulicy drzwi,
ciśnienie panujące wewnątrz baru jak z katapulty wyrzucało dziewczynę wprost w
ramiona zaskoczonego amatora. Za moment następna już zajmowała jej miejsce. John
cofnął się i poszukał innego wejścia. W małym kantorku siedział młody Libańczyk
o pogodnym, poczciwym wyglądzie - właściciel. To do niego należały te dziewczyny
i ten rozpadający się budynek o oślizgłych, zapleśniałych ścianach, na których
obwisłe, sczerniałe zacieki układały się w niemą procesję wydłużonych, chudych i
zakapturzonych zjaw, chimer i duchów. - Nie mam dokumentów - przyznałem się
Libańczykowi, który się tylko uśmiechnął. - To nieważne - powiedział - Tu mało
kto ma dokumenty. Dokumenty! - roześmiał się i spojrzał porozumiewawczo na Johna [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • pantheraa90.xlx.pl