[ Pobierz całość w formacie PDF ]

wyrównawszy oddech, nałożyć na nią czar niezatapialności, ale nie mogłam zagwarantować, że
zdążę to zrobić wcześniej, zanim ona zniknie pod wodą. I że będę w stanie ponownie ją tam
namacać. I dlatego, bohatersko zaciskając zęby, tonęłam za przyjazń. Na razie zielarka
widocznie, zainspirowana moim przykładem poświęcenia się, nie otwierała zaciśniętej ręki.
Taki obrót sprawy całkiem mi nie odpowiadał. Zbyt pochopnie zmieniłam pozycję i...
wetknęłam nos w sprzączkę od paska Welki.
 Wydaje mi się, że już nie tonę...  ze zmieszaniem oznajmiła przyjaciółka, przecierając
oczy. Tak wspaniałe sukcesy w pływaniu wstrząsnęły mną do głębi, od takiej niespodzianki
przestałam się szamotać w wodzie i... usiadłam na dnie. Okazało się, że łódz rozpadła się przy
samym brzegu wiru, skąd wyciągnęłam Welkę i wystarczyło parę zamachów wiosłem, żeby
wydostać się na płyciznę. Zamiast tego, na długości pięciu sążni, odważnie walczyłyśmy o życie
nad odmętem o głębokości półtora arszyna.
 Pięknie,  mruknęłam i nie mając siły żeby się podnieść, na czworakach zaczęłam pełznąć
do brzegu. Przyjaciółka, potykając się, poszła moim śladem.
Zwaliwszy się na trawę, dwadzieścia minut przeleżałyśmy plackiem, tępo patrząc na
zachodzące szybko słońce, potem Welka ze skruchą pociągnęła nosem:
 Wolha, przecież ja także zachowałam się nieodpowiedzialnie używając na łódce zaklęcia
Arwaden, a tak naprawdę to dopiero zaczynałam je splatać&
Roześmiałam się i usiadłam. Zachód słońca, nawiasem mówiąc, był niesamowicie piękny 
szczególnie, jeżeli uwzględnić, że mógł stać się dla nas ostatnim. Woda, naśladując niebo,
zabarwiła się wszystkimi odcieniami złotego i miedzianego koloru, do których już zaczęły
dołączać się szkarłatny, malinowy i purpurowy. Nieprzemakalne buty znajdowały się gdzieś na
dnie wiru, a miejscowe płotki z zainteresowaniem zapoznawały się z moją rozprawą naukową.
Natomiast miecz jak dawniej wisiał w pochwie za plecami. Namacawszy rękojeść, z niesamowitą
ulgą wzniosłam oczy do nieba, ażeby podziękować świętemu Fedjulianowi, ale przypomniałam
sobie jego złośliwą minę i powstrzymałam się.
Welka wyszła z katastrofy z jeszcze mniejszym uszczerbkiem  nie rozbierała się, a torbę na
zioła, w której na wszelki wypadek walało się kilka flakonów z lekami, jeszcze na pomoście
przypięła do pasa. Wysuszyć się było sprawą paru sekund.
 I cóż nam teraz robić?  żałośnie zapytała zielarka.  Aódka się rozpadła, a rybaków w
pobliżu nie widać... oczywiście mam wątpliwości, czy oni tutaj dobrowolnie by podpłynęli, ale
dla takiej sprawy można i przymusowo.
 Będziemy musiały tu zanocować,  z westchnieniem zadecydowałam.  Rano pewnie
będę w stanie dopłynąć do tamtego brzegu i wypożyczyć łódz, ale teraz chyba nie jestem zdolna
do takiego wyczynu. A i fale coś się rozhulały.
 Nocować? Tutaj?!  wpadła w przerażenie Welka. W szkole nie można jej było zawlec
nawet na dwudniową wyprawę, uroki szałasów w zestawie z komarami całkowicie nie
inspirowały mojej przyjaciółki.
 No, nie dokładnie w tym miejscu. Możemy pójść i poszukać ruin pustelni, dopóki jest jasno.
Będzie przynajmniej dach nad głową. Jednocześnie...
 Wolha!!!
 Niech będzie, już milczę.  Wstałam i wyciągnęłam do Welki rękę.  Miejmy nadzieję, że
ono nie zacznie dzisiaj wyć.
* * *
Jeśli bym na własne uszy (a co tam uszy, do szpiku kości przeszyło!) nie usłyszała, co się tu
nocami wyprawia, lepszego miejsca na odpoczynek nie mogłabym sobie wymarzyć ani
zapragnąć. Przy końcu łagodnie opadającego brzegu, idealnie nadającego się do rozpalenia
ogniska, pieczenia szaszłyków i towarzyszącej im zabawy, zaczynała się luzno rosnąca brzezina,
przechodząca w gęsty, świerkowy las. Dopóki Welka, wypatrzywszy jakąś bujnie rosnącą florę, w
upojeniu wykopywała ją z ziemi, przespacerowałam się po lasku, żeby zbadać sytuację. Tak żeby
przyjaciółka nie widziała, rozesłałam kilka impulsów, splotłam standardowe zaklęcie wołania,
prowokujące nieżywych do zawarcia bliższej znajomość z bezczelną wiedzmą, ale je oburzająco
zignorowali. Zresztą, to jeszcze nic nie znaczyło  stworzenie mogło drzemać w podziemnym
legowisku albo w ogóle posiadać odporność na zwiadowczą magię. Ale przynajmniej,
zwyczajnych upiorów, czy też harpii, jak i wilków z niedzwiedziami, można się było nie
obawiać.
W zamyśleniu przeszłam się wzdłuż choinek, szukając między nimi jakiegoś prześwitu, ale
skutek był marny. Drzewa tak szczelnie posplatały się kłującymi gałązkami, że nawet zającowi
nie udało by się przemknąć. Czyżby cały środek wyspy tak beznadziejnie zarósł?
Zwiadowczy impuls stwierdził inaczej. Solidny płot ze świerków, gruby na trzy sążnie, a dalej
pustka. Wyglądało na to, że dajny siali nie tylko  ziarna prawdziwej wiary , ale i banalne
szyszki. Ale w jaki sposób sami się przez nie przedostawali!
Przyłączyła się do mnie zadowolona ze swojej zdobyczy Welka. Przyjrzałam się i z oburzenia
aż jęknęłam:
 To jest to twoje rzadkie zioło?!
 Aha.  Zielarka z błogim wyrazem twarzy, jak u młodej matki, tuliła do piersi ogromny
krzak łopianu, z długim wykopanym korzeniem.
 Wel, a na pustkowiu za wsią jego całe połacie rosną, ze Smółką ledwie się przedarłyśmy!
Potem przez pół godziny spodnie z rzepów czyściłam! [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • pantheraa90.xlx.pl