[ Pobierz całość w formacie PDF ]
stole leżało kilka rozrzuconych niedbale przedmiotów, ołówek magnetyczny, sta-
ry, zabytkowy zegarek, jakiś kamień, okulary słoneczne, kilka arkuszy folii. Jakby
ktoś, kto tu mieszkał, przerwał pracę nie sześć lat temu, ale przed chwilą, aby wró-
cić do swoich zajęć po kilkuminutowej wizycie u sąsiada.
Idziemy dalej powiedziałem, cofając się do korytarza.
Umm. . .
O co chodzi? zatrzymałem się.
Poczekaj. Nie śpiesząc się wszedł do kabiny. Już otwierałem usta, że-
by coś powiedzieć, kiedy dobiegł mnie stłumiony stuk. Reflektor zachybotał się
gwałtownie, następnie miękką parabolą powędrował pod niski sufit. Oświetlał te-
raz miejsce, gdzie jeszcze przed chwilą stał Snagg.
Dobra, dobra dobiegł z góry spokojny głos. Widać, podobnie jak ja, miał
zwyczaj odpowiadać głośno swojemu butlerowi, kiedy ten szczególnie natarczy-
wie przywoływał go do porządku.
Snop światła, padający spod sufitu, trafił mnie nagle w twarz. Zmrużyłem
oczy czekając, aż wbudowana w okap kasku fotokomórka zabarwi szybę wod-
nistą zielenią. Ale oślepiający krąg uciekł natychmiast z mojej twarzy, przebiegł
szybko kabinę od ściany do ściany i znieruchomiał na podłodze, dwa kroki przed
miejscem, w którym stałem. Minęło kilka sekund, zanim dotarło do mnie, że to,
co tam leży, to tylko buty próżniowego skafandra. Wybiegały z nich nogawki, roz-
rzucone, spłaszczone jak kończyny starego, szmacianego manekina. Krąg światła
powędrował metr do przodu.
69
Ktoś się śpieszył powiedziałem, robiąc krok w stronę tych butów.
Snagg mógł naprawdę potrzebować pomocy osobistej aparatury. W stożku
ostrego światła porzucony niedbale skafander wyglądał jak zwłoki. Jego lekka,
wielowarstwowa powłoka wydymała się, tworząc wyrazny zarys klatki piersio-
wej, brzucha i ud. Dopiero czarny obrys pustej kryzy rozwiewał ponure domnie-
mania.
Pochyliłem się i trąciłem skafander lufą pistoletu. Zwinął się powoli, uniósł,
po czym łagodnym ruchem popłynął w stronę stołu, przewalając się równocześnie
na plecy. Tym razem w moim głośniczku obudził się niespokojny świerszcz. Ale
nic nie powiedziałem.
Snaggowi udało się w końcu odepchnąć od sufitu i wylądować koło mnie, po-
środku kabiny. Bez słowa pochyliliśmy się nad pustym ubiorem. Mniej więcej od
pasa do prawego ramienia, pod samą niemal kryzę, biegła wąska szczelina. Końce
włókien sterczące z jej poszarpanych krawędzi były poczerniałe, jakby okopcone.
Takie ślady zostawia tylko trafienie wiązką małego lasera. Wiedzieliśmy, co to
znaczy.
Snagg wyprostował się pierwszy. Jeszcze raz omiótł kabinę światłem
reflektora, badając uważnie wszystkie zakamarki, zaglądając nawet pod stół i ni-
ską, modelowaną leżankę. Ale poza porzuconym na środku podłogi skafandrem
w kabinie Thornsa panował wzorowy ład.
Zsunąłem przez ramię podręczny analizator i skierowałem jego wylot w po-
deszwy butów nawigatora i szefa załogi Heliosa , jeśli skafander istotnie nale-
żał kiedyś do niego, co wcale nie było pewne. Przestroiłem aparaturę na analizę
spektralną i zwolniłem spust, a raczej uderzyłem w niego palcem. Kabinę prze-
szył sekundowy, biały błysk. Odczekałem chwilę, aż kontury przedmiotów wy-
pełniających wnętrze pokoju odzyskają ostrość, i spojrzałem na zapis. Niestety,
szary osad, widoczny na powierzchni butów skafandra, pokrywał je zbyt cienką
warstwą. Może zespoły neuromatu mogłyby nam dostarczyć jakichś ciekawych
informacji. Mały, ruchomy aparacik nie był dość czuły.
Snagg przyglądał mi się chwilę, wreszcie pojąwszy, że nie mam nic do powie-
dzenia, mruknął coś nieprzyjaznie i ruszył w stronę umieszczonego pod ekranem
pulpitu. Chwilę manewrował przełącznikami, po czym odwrócił się i skierował
do wyjścia.
Włączony rzucił, przepływając koło mnie.
Poświeciłem reflektorem. Istotnie, rączka głównego kontaktu znajdowała się
na czerwonym polu. Komputer w kabinie pracował tak długo, jak długo gene-
ratory Heliosa dawały energię. Albo zapomniano go wyłączyć, co było mało
prawdopodobne, albo też wtedy, kiedy umilkł ostatni agregat, na statku nie pozo-
stał już nikt, kto mógłby to zrobić.
Tak to wygląda Snagg odwrócił się i opuścił kabinę.
70
Podciągnąłem pas analizatora, lokując go z powrotem na plecach i wyszedłem
[ Pobierz całość w formacie PDF ]